Czym są, a czym nie są pieniądze w moim prywatnym życiu

na prośbę Fridomiaka Arka opowiem Wam o moim osobistym podejściu do pieniędzy. Nie wiem czy jest  w moim podejściu coś specjalnie odkrywczego, ale powiem Wam szczerze co i jak.

Pierwszy kontakt z pieniędzmi jaki pamiętam – w pierwszej klasie podstawówki taka zabawa: stałem na przerwie z przyjacielem (przyjaźnimy się do dziś!) pod sklepikiem i prosiliśmy starsze dzieciaki o parę groszy na oranżadę. A że byliśmy obaj lubiani (uśmiechnięci, na luzie), to starsze dzieciaki nam dawały, my mieliśmy oranżadę za friko, więc byliśmy przeszczęśliwi. Ale dowiedziała się o tym moja Babcia. Była oburzona, że żebrzę. Choć ja wcale nie czułem się jak żebrak – dla mnie to był raczej test na “naszą popularność”. Wspólnie z Mamą postanowiły, że tak dalej być nie może, więc zacząłem dostawać kieszonkowe (jako pierwszy w klasie, bo była to pierwsza klasa podstawówki!) dostawałem 5 zł za piątki i nic za czwórki. A ponieważ nauka nie przychodziła mi zbyt ciężko, to zacząłem zbierać całkiem pokaźne sumki. Na SKO miałem najwięcej w klasie. I systematycznie do książeczki dokładałem (bo już wtedy wydawałem mniej niż “zarabiałem”:-). Chyba też nigdy nie zdarzyło mi się z tej książeczki wypłacać pieniędzy, dopiero na koniec mojej przygody z podstawówką. Co robiłem z “zarabianymi” na bieżąco pieniędzmi? – kupowałem oranżadę (również kolegom), kupiłem sobie piłkę nożną, kupowałem książki. Miałem też manię kolekcjonerską. Najpierw samochodziki na resorach, potem długopisy, potem żołnierzyki, potem breloczki do kluczy. Właściwie to tylko ta ostatnia kolekcja zachowała się (wraz z kolekcją monet, które mam do dzisiaj) na dłużej. Ale część pieniędzy zawsze trafiała na SKO (szkolna kasa oszczędności, pewnie niewielu z Was coś takiego pamięta:-)

Ktoś z Fridomiaków, chyba w Krakowie, zażartował, że ta moja mania kolekcjonerska przydała mi się też w kolekcjonowaniu mieszkań na wynajem (bo rzeczywiście tutaj też szedłem na ilość) czy w zrealizowaniu celu odwiedzenia wszystkich krajów na świecie. Im więcej tym lepiej wydaje się być dewizą, która dobrze mnie opisuje. Widać to też na przykładzie języków obcych – posługuję się kilkunastoma, choć pewnie żadnym (oprócz może angielskiego) na tyle dobrze by móc się zabrać za tłumaczenia książek. I mam zamiar uczyć się co roku innego języka. W ciągu 12 miesięcy nie sposób chyba nauczyć się bardzo dobrze mówić po chińsku czy wietnamsku, ale mi wystarcza w miarę swobodne dogadanie się. Znów przykład tego, że preferuję ilość, a nie jakość. Taki tam ze mnie tandeciarz:-)

Na całe dla mnie szczęście, ta mania kolekcjonowania nie dotyczy pieniędzy. Akurat tak się składa, że bardzo nie lubię gotówki, zwłaszcza w większych ilościach. I to nie dlatego, że się boję że ktoś mi ją ukradnie. Nie o to wcale chodzi. Bardziej chodzi o to, że mogę tę gotówkę przeznaczyć na konkretny cel. Na jakiś wyjazd zagranicę, czy – większą ilość – na kupno kolejnego mieszkania na wynajem lub choćby na wkład własny. Mój portfel i moje konto bankowe są często puste. Nie mam odłożonej na boku żadnej żelaznej rezerwy gotówki, “tak na wszelki wypadek”. Jeśli chwilowo mam jakieś większe saldo na koncie, to ono po prostu czeka na odpowiednią “okazję rynkową”. I niecierpliwię się, by jak najszybciej taką okazję znaleźć i gotówki się pozbyć.

Więc mój stosunek do pieniędzy jest chyba naprawdę taki, że pieniądz to środek, a nie cel sam w sobie. Nie mam też chęci posiadania coraz więcej pieniędzy, po to aby … posiadać ich coraz więcej.

Nigdy się nie domagałem, ani nie negocjowałem podwyżki pensji z żadnym z moich szefów. Często bywało tak, że nie wiedziałem nawet dokładnie ile zarabiam (i to również na początku mojej kariery zawodowej gdy zarabiałem oczywiście najmniej). Kilka razy w życiu zdarzyło mi się, że rezygnowałem z lepiej płatnego zajęcia, aby się zająć czymś mniej dochodowym. Tak było gdy zrezygnowałem ze sprzedawania obrazków w Finlandii jako student (potrafiłem zarobić w rekordowe dni nawet $1000 dziennie!) i zacząłem pracować w ONZ (startowa pensja to $1200 miesięcznie, a więc 20-krotnie niższa!!!). Tak się stało gdy po dwóch latach zrezygnowałem z pracy w ONZ i zacząłem pracę w Andersenie (startowa pensja to było ok. $350, a więc 3-4 krotnie mniej niż dostawałem w ONZ-cie). Więc nie było dla mnie niczym nadzwyczajnym zrezygnować w maju 2009 roku z duuuuużej pensji i udziału w zyskach jako partner Deloitte i zadowolić się przychodami z najmu mieszkań (które przecież otrzymywałem także wtedy gdy jeszcze pracowałem w firmie). Zaplanowałęm przejście na emeryturę i … po prostu przeszedłem mimo, że był to sam środek wielkiego kryzysu po upadku banku Lehmann Brothers.

Dla mnie pieniądze są po to by móc realizować swoje cele. I chyba tylko po to. Po to by móc żyć ciekawe życie. Więc nie szczędzę na podróże moje czy moich dzieci. Ale już w wydawaniu pieniędzy na hotele jestem strasznym sknerą. Tłumaczę to sobie tak: nie po to jadę gdzieś na drugi koniec świata, aby spać w drogim hotelu (i tak nie będzie mi w przechodnim łóżku, w którym co dzień śpi ktoś inny!! wygodniej niż w moim własnym łóżku w domu). Za to nie mam skrupułów zjeść w drogiej lokalnej knajpie, choć i tak najlepsze jedzenie dla mnie znajduję w takich restauracyjkach do których chodzą tubylcy, a nie turyści. I te restauracyjki są zwykle nie tylko lepsze, ale i tańsze. I ciekawsze, bo nie takie “plastikowe”.

Przekonałem się już dość dawno temu, że “ciekawe” życie wcale nie musi drogo kosztować. “Ciekawe” życie zależy nie od zasobności portfela, ale od … ciekawości świata, życia, ludzi. To jest coś w głowie, a nie na rachunku bankowym. I czuję, że nawet jeśli miałbym stracić wszystko to co mam (mieszkania, źródło pasywnej gotówki) to i tak mógłbym dalej wieść ciekawe życie. Jeśli tylko nie zacząłbym biadolić nad swoimi stratami – finansowymi, w statusie społecznym, w czym tam jeszcze.

Pieniądze nie są też mi potrzebne do tego, aby zaimponować innym. Może dlatego, że dzieciństwo spędziłem jeżdżąc pomiędzy Kenią i Polską, to zauważyłem, że zachodni samochód, którym jeździ Kowalski (wówczas na polskich drogach luksus i szpan) i który na parkingu obchodzą wkoło ojcowie z synami, dla kenijskich bogaczy byłby jakimś starym trupem (pewnie teraz po latach, byłoby raczej odwrotnie:-).  Zauważyłem też, że w Polsce kobiety zazdrościły mi opalenizny, a w Kenii … bladości skóry. W Polsce kręconych kędziorków, a w Kenii prostych włosów. Dziwne, nie? Zwłaszcza, że nie robiłem sobie żadnych zabiegów kosmetycznych (do dziś mi to zostało:-) i to byłem ten sam ja. A tak zupełnie inaczej postrzegany. Chyba już będąc naprawdę młodziutkim chłopczykiem zadecydowałem, że wystarczy jak będę innym imponował swoim … hmmmm …. wdziękiem osobistym? :-))) Do czego pieniądze nie są mi w ogóle potrzebne, zwłaszcza że poznałem w Kenii będąc dzieckiem kilkoro bogatych ponuraków. Nigdy się z nikim nie porównuję i jestem chyba w 100% pozbawiony zawiści. Po prostu nie znam takiego uczucia.

Niektórzy wiele kasy wydają na gadżety. Tu znów jestem sknerą. Nie czuję potrzeby posiadania najnowszych gadżetów. Wręcz przeciwnie – używałem służbowej komórki tak długo aż się rozleciała. I to pomimo pomruków niezadowolenia moich młodszych współpracowników (że niby robiłem obciach firmie posługując się takimi nienowoczesnymi sprzętami; “przecież jesteśmy konsultantami!” próbowali mnie postawić do pionu) oraz faktu, że zanim rozsypał się mój stary telefon, ja zdążyłem w międzyczasie dostać 3 czy 5 kolejnych “upgrade’ów (tu moi podwładni się cieszyli, bo to im oddawałem najnowsze gadżety). Komórki używam tylko do dzwonienia (no czasami jako budzik). Kilka miesięcy temu kupiłem komórkę (stara się rozpadała) z pomarańczową obudową – aż zdziwił się jeden z moich Przyjaciół: “Sławek, ty masz dotykowy ekran?!” Rzeczywiście nie było mi z tym zbyt wygodnie. To była najgorsza komórka jaką kiedykolwiek miałem, mimo że … pomarańczowa:-) Była, bo gdy mi ją skradziono w jednej z pretensjonalnych warszawskich restauracji, to kupiłem sobie bezdotykową, czy raczej z tradycyjnymi guzikami. Jestem pewien, że nikt z Was nie ma tańszej komórki, bo wybrałem w sklepie najtańszą – kosztowała PLN 69,50 :-). Mój zegarek (pomarańczowy:-) kosztował PLN 200 i wcale się więcej nie spóźniam niż gdy nosiłem zegarek wart wielokrotnie więcej. Samochód wybieram bo mi się podoba, a nie ile ma koni mechanicznych (co to jest “moment obrotowy” dowiedziałem się od koleżanki z pracy, która jest pasjonatką mocnych silników; ile koni mechanicznych ma mój obecny samochód nie wiem, nie weim nawet ile cm.sześć ma silnik, wiem za to że ma dwa miejsca i – przede wszystkim – otwierany dach, który sprawia mi wiele frajdy).

Nigdy nie żałuję tego co straciłem. Być może mógłbym zarobić więcej, być może coś zgubiłem lub ktoś mnie okradł. Nie przejmuję się. Wolę podejmować działania prewencyjne na przyszłość, niż się zamartwiać przeszłością. Będąc za granicą nie przeliczam tamtejszej waluty na złotówki, więc jak ktoś mnie pyta czy kraj X czy Y jest drogi czy nie, to najczęściej nie mam pojęcia (oprócz Norwegii, która wiem, że jest strasznie droga, no i Moskwy, dużo normalniej jest w St.Petersburgu:-)

Nie lubię pieniędzy pożyczać ani od kogoś, ani komuś. Bo po prostu o tym zapominam. I albo tracę, albo wychodzę na wyłudzacza. Nie rozdaję też pieniędzy. Jeśli widzę na ulicy autentycznego żebraka (a nie przedstawiciela “przemysłu żebraczego”), to wolę mu dać hamburgera niż pieniądze, bo nie chciałbym mu fundować papierosa czy narkotyku. Ale za to rzadko przejdę obojętnie obok ulicznego grajka, no chyba że żympoli (“ż” czy “rz”?)lub nachalnie domaga się napiwku. Napiwki w knajpach daję tylko za wyjątkowo miłą obsługę.

Co jeszcze? Nie wiem. W sumie przepraszam za to, że ten wpis jest taki dość chaotyczny – nie mam wprawy w publicznej auto-analizie:-) Jak macie jakieś pytania, to walcie śmiało (na te dotyczące ile mam mieszkań, itp  i tak nie odpowiem:-). Jeśli ktoś chce mi zrobić profesjonalny profil psychologiczny, to też jest welcome:-). Jeśli czyta ten wpis ktoś z moich bliskich znajomych, kto nie zgadza się z moim opisem postrzegania mojego stosunku do pieniędzy, niech śmiało ze mną argumentuje.

Arek, mam nadzieję, że odpowiedziałem na Twoje pytanie, choćby mniej więcej:-) pewnie “więcej”, znając moje odwieczne gadulstwo…

Jeżeli chcesz podzielić się z innymi, udostępnij:

Share on facebook
Facebook
Share on twitter
Twitter
Share on linkedin
LinkedIn
Share on whatsapp
WhatsApp
Share on email
Email

36 Responses

  1. Ciekawi mnie jedno pytanko – dlaczego nie ujawniasz ile posiadasz mieszkań na wynajem? Czy to jakaś publiczna tajemnica?

    Na pewno dla osób czytających Twojego bloga jesteś wzorem, celem do osiągnięcia. Wszyscy na pewno zastanawiają się ile tych mieszkań w Polsce trzeba mieć, żeby wieść takie życie jak Ty, odejść na emeryturę i cieszyć się pasywnymi dochodami z najmu, zwiedzać świat itd. Na pewno ta jedna informacja pozwoli realniej oceniać swoje szanse Twoim czytelnikom ;-)

    Wierny czytelnik posiadający na razie tylko 4 miejsca postojowe na wynajem i jedno mieszkanie na wynajem w drodze ;-)

    1. Robert, kluczem do szczescia jest wg mnie zycie w zgodzie ze soba, ze swoimi prawdziwymi potrzebami, a nie doscigniecie Slawka (czy kogoklwiek innego) w liczbie posiadanych mieszkan,

      1. Mam wrazenie, że jesteśmy niejako zaprogramowani na ciągłe porównywanie się i mamy przekonanie, iż jeśli będziemy posiadać to, co inni, będziemy jak oni. A przecież nie stan posiadania definiuje człowieczeństwo.
        Aby żyć jak Sławek trzeba być jak Sławek – kto z nas wyrzekłby się swojego własnego charakteru? Co najwyżej ten, który charakteru nie ma :-)
        Sławku, jest ciekawość, też ludzka i naturalna, każdy się zastanawia ile trzeba mieć mieszkań, aby było fajnie. I zanim dojdzie się do tego, co jest sednem, iż dla każdego z nas ta liczba jest inna, warto “przerobić” temat milionerów, o których piszesz, że zawsze chcą mieć dokładnie dwa razy więcej. To takze wskazuje, iż tylko znalezienie własnej liczby, własnego miejsca i własnej, osobistej definicji potrzeb i możliwości daje nam szansę na wolność finansową.

        Podoba mi się stosunek Sławka do życia, pieniędzy. Warto jednak pamiętać, że kształtował się w innych realich: rynkowych, ekonomicznych, historycznych, społecznych, socjologicznych… i nikt z nas, zaczynając teraz, nie ma szansy powtórzyć wszystkiego tak jak zrobił to Sławek. Za to mamy nowe możliwości, nowe warunki, nowe okoliczności, których nie było kiedyś. Warto na to zwrócić uwagę, gdy rozpoczyna się definiowanie własnego planu finansowego.

        Podoba mi się też to, że Sławek osiagnął stan, w którym jest przekonany o swojej wartości bez względu na zasoby. Sądzę, iż to jest klucz do sukcesu – gdziekolwiek będę, cokolwiek zrobię, będę sobą i zawsze utrzymam się na powierzchni. Takie myślenie czyni cuda. Najbardziej destrukcyjny jest strach – o to, co mamy, bo paraliżuje naszą codzienność, przestajemy być myślący, kreatywni.

        Sądzę, iż odpowiedź na temat ilosci mieszkań pojawi się w ksiażce Sławka, gdy napisze kiedyś, pod koniec swojej ziemskiej wędrówki: miałem X mieszkań, w szczytowym momencie mój przychód pasywny wynosił Y, ale nic nie było i nie jest tak ważne jak to, że przeżyłem swoje życie pięknie i dobrze.
        Tego Ci życzę Sławku. To takze życzenie dla wszystkich Fridomiaków :-)
        Pozdrawiam!

        1. Aga-to, dzięki za zrozumienie oraz za piękne i mądre słowa. Zdrowia i wolności !!! w potrójnych dawkach:-)

      2. @robert

        Po co się porównywać do kogoś innego, czy warto być kopią?
        Jeżeli byłeś kiedykolwiek porównywany w dzieciństwie do kogoś “lepszego” to po co teraz to robisz?

        Dołączam się do słów “w zgodzie ze soba, ze swoimi prawdziwymi potrzebami”.

        Pozdrawia
        Krzychu

  2. hej Sławku,
    od zawsze interesowało mnie 5 najwyższych stopni w Twojej hierarchii w życiu, gdzie znajduje sie rodzina, przyjaciele, podróże… itp. Co jest dla Ciebie najważniejsze? Consulting to czasochłonna praca, jak udało Ci się to wszystko połączyć? Musiałeś wybierać, na co stawiałeś?
    Radek

    1. Radku, dzięki za pytanie, nad którym musiałem się trochę zastanowić. Wiele osób mówi coś w stylu “rodzina to dla mnie najwyższa wartość”. Ale według mnie jest to trochę mieszanie pojęć i powtarzanie kalek myślowych.

      Dla mnie praca, rodzina, przyjaciele, sąsiedzi, społeczeństwo, kościół, partia polityczna, działalność w organizacji charytatywnej, bycie podróżnikiem, bycie inwestorem, itp to są ROLE, które człowiek spełnia, a nie jakieś WARTOŚCI.

      Moimi osobistymi wartościami są uczciwość, samodzielność, zaradność, szacunek dla innych punktów widzenia. Natomiast czynnikami, które mnie napędzają do działania i mnie motywują są m.in:
      – chęć zdobywania doświadczeń – stąd podróże, gotowość podejmowania nowych wyzwań, brak strachu przed dokonywaniem zmian w życiu
      – kreatywność – lubię wymyślać nowe rzeczy, stawiać sobie cele, których inni sobie nie stawiają, szukać nieszablonowych rozwiązań, posiadać oryginalne myśłi, a nie tylko kopiować cudze
      – potrzeba pozostawienia świata lepszym nim go zastałem – stąd pewnie Forum Kenijsko-Polskie, wprowadzanie nowych usług czy strategii gdy jeszcze pracowałem; książki; blog; inicjatywa założenia Stowarzyszenia Mieszkanicznik.pl;
      – współpraca – bardzo mnie kręci gdy z grupą ludzi tworzymy jakieś nowe wartości, gdy widzę, że udziela się im mój entuzjazm, lub gdy oni mnie wspierają gdy siada mój poziom energii
      – uznanie – potrzeba tego by moje wysiłki zostały uznane, docenione
      – widoczność (z ang visibility) – chyba blisko powiązane z powyższym; ale dodatkowo ubieranie się inaczej niż inni; myślenie inaczej niż inni i brak ukrywania swojej odmienności

      Wracając do Twojego pytania, to zredefiniowałbym je nieco. Mając ograniczone zasoby czasu, jak udawało mi się pogodzić moje różne role i znaleźć czas na podróżowanie? Bo rozumiem, że o to chyba chciałeś mnie zapytać.Tutaj kluczem była chyba moja elastyczność. Jeśli zaplanowałem sobie jakiś wyjazd i nawet kupiłem już bilety, załatwiłem wizy trudne do zdobycia, itp, a wypadał jakiś kryzys w pracy czy w domu, to przekładałem wyjazd. I tyle. Żadna tragedia, przecież i tak wiedziałem, że zdążę odwiedzić wszystkie kraje na świecie, więc co za różnica czy na Seszele pojadę jutro, czy za 2 miesiące, czy za 2 lata? Takie przekładanie wyjazdów w ostatniej chwili to była moja codzienność. Dlatego też wolałem jeździć samemu (bo wspólne wyjazdy zmniejszają elastyczność) i dlatego nie robiłem żadnych rezerwcji hotelowych (bo w przypadku nagłej zmiany planów ponosi się mniejsze straty finansowe).
      Jeśli zachorował mój współpracownik, to wysyłałem go (czasami siłą) do domu, aby się wykurował nawet jeśli musieliśmy przez to odłożyć ważną prezentację u klienta. Ja też leżałem jeśli poczułem pierwsze oznaki choroby. Jeśli miałem syna gdzieś odwieźć za miasto, to nie umawiałem w tym czasie spotkań z klientami. Jeśłi wyjechałem gdzieś na wakacje, to raczej nie odbierałem telefonów ani maili. Nigdy też nie brałem pracy do domu bo wiedziałem, że i tak nic bym nie zrobił, a tylko miał poczucie winy. To co mi pomagało w takim poszufladkowaniu moich ról i totalnym wyłączaniu się z pracy było to, że nigdy nie miałem poczucia – na szczęście !!! – niezastępowalności. Wiedziałem, że beze mnie moi współpracownicy, czy moja rodzina, czy moi Przyjaciele też sobie doskonale poradzą. Dzięki temu rzadko miewałem poczucie, że coś robię kosztem czegoś innego:-)

      Najwięcej czasu zdecydowanie zajmowała mi praca. Na pozostałe role (rodzica, przyjaciela, podróżnika, działacza społecznego, itp) przypadała reszta czasu. Wielu spośród moich znajomych była święcie przekonanych, że jestem pracoholikiem, a ja się z tego śmiałem, bo wiedziałem na 100%, że to nie było prawdą. Po prostu solidnie przykładałem się do tego co robiłem. Z kilku powodów: 1) to co robiłem bardzo mi się podobało; 2) nie chciałem dawać złego przykładu młodszym współpracownikom – raczej zawsze zostawałem ze swoim team’em dłużej jeśli z czymś nie zdążaliśmy przed deadline’em (wiecie? są szefowie, którzy nakrzyczą, powiedzą coś w stylu “jutro rano chcę znaleźć ten raport na swoim biurku” i idą do domu czy do kina. Ja raczej tak nie robiłem), 3) wiedziałęm że dzięki zarobkom z pracy mogę utrzymać standard życia mojej rodziny, 4) mogę podróżować, 5) mogę budować swoją wolność finansową, 6) z poczucia summienności – jeśli obiecałem coś klientowi lub swoim współpartnerom, to nie chciałem nawalić. Ale praca była dla mnie tylko środkiem, a nie celem samym w sobie.

      1. Dzięki Sławku za kawał Twojej mądrości życiowej. Wierzę, że nie zmarnowałeś czasu pisząc tą odpowiedz i coś uda mi się wynieść z tego:)

  3. Twoje podejście do pieniędzy uważam za bardzo dobre. Wydawanie ich na jakieś świecidełka też uważam za bezsensowne, wiele osób jednak czerpie z tego satysfakcję. Ja podobnie jak Ty nie wydaję pieniędzy na przedmioty, choć napiwki daję raczej sowite wychodząc z założenia, że przekazując pieniądze konkretnej osobie w pewien sposób jej pomagam (z podobnego powodu wolę robić zakupy w sklepie na osiedlu niż w centrum handlowym – wspomagam lokalną społeczność). Sądzę, że dawanie napiwków i korzystanie z lokalnych usług jest czymś dobrym.

    1. Robienie zakupów w osiedlowym sklepiku? Też tak robię, mimo że jest drożej niż w hipermarkecie. Z kilku powodów. Hipermarkety mnie męczą – szukanie miejsca na parkingu, ścisk, mechaniczne (jak w transie) przesuwanie się między półkami jak jakaś półtusza na taśmie produkcyjnej, w rytm muzyki, która ma spowodować, że kupimy niepotrzebne nam rzeczy, agresywne oświetlenie, długie kolejki do kas, bezosobowość i bezduszność. Z hipermarketu zawsze wyjdziesz z rzeczami, których nie miałaś zamiaru, ani potrzeby, kupić – najpotrzebniejsze rzeczy są wciśnięte w jakiś odległy kąt, aby cię zmusić do włóczenia się między alejkami; widok wyładowanych wózków innych zakupowiczów też ma cię zachęcać do wzięcia udziału w tej konkurencji kto wyda więcej, kup 8 w cenie 7 ma podobne działanie.. Hipermarkety są brzydkie (plastikowość wnętrz, hangarowatość budynków). Małe sklepiki mają duszę, są różnorodne. Ludzie, którzy tam pracują wydają się mniej nieszczęśliwi, nie działają pod presją monitorujących ich ciągle kamer, można czasami z nimi zamienić parę słów, czasami się uśmiechają. Mogę tam zrobić zakupy jeśli nawet wyszedłem z domu bez portfela, jest tam większe zaufanie do ludzi (nie stoją w nich ochroniarze i piszczące bramki). Hipermarkety są jakieś takie odczłowieczone. A co gorsze standaryzacja i ekonomie zakupowe powodują znikanie wielu lokalnych produktów. I to jest chyba najgorsze. Wszyscy w Polsce, na Węgrzech i we Francji jemy to samo, wysoko-przetworzone, ładnie opakowane, w reklamach wypromowane i w promocjach nam wciskane g****o. Czy zdarzyło się komukolwiek z Was by kasjerka w hipermarkecie doradziła Wam byście danego produktu nie kupowali bo jest nieświeży lub przeterminowany? Mnie się to nie zdarzyło, a w małych sklepikach zdarza się dość regularnie. W tych ostatnich dominuje jeszcze nadal podejście relacyjne, a nie czysto transakcyjne.
      Wreszcie obawiam się, że jak już całkiem znikną lokalne sklepiki oraz bazarki (wyniszczone wojną cenową), to w hipermarketach należących przecież do 4-5 międzynarodowych sieci (polskie sieci też wkrótce zostaną przejęte, bo ich właściciele otrzymają propozycję góry pieniędzy, których się nie spodziewali) ceny bardzo szybko i systematycznie podskoczą. Nie dlatego, że doszukuję się tu jakiegoś spisku. Tak po prostu działa rynek oraz presja tzw rynków finansowych na coraz to lepsze wyniki finansowe oraz premie dla prezesów. Właścicielom małych sklepików czy straganów na bazarku wystarczy, że zarabiają na pensje swoich pracowników, na utrzymanie sklepu i na utrzymanie przyzwoitego standardu życia swojej rodziny:-)

      1. (na marginesie tej dyskusji)
        “to w hipermarketach należących przecież do 4-5 międzynarodowych sieci ”

        Nie wiem ile w tym prawdy, ale kilka lat temu słyszałem, że wszystkie sieci handlowe na świecie (nie tylko spożywcze) należą do 3 osób/rodzin.

      2. Czy nie będzie tak, że jeśli na rynku pozostałyby same markety, to i one będą musiały konkurować między sobą, by pozyskać klienta? Co zresztą można zaobserwować obecnie.
        Większość rzeczy kupuję w marketach. Nie widzę powodu by przepłacać. Dla mnie zakupy to żadna nadzwyczajna rzecz. Poza tym, można doszukać się i pozytywów płynących z zakupów w marketach. Czy w lokalnym sklepiku można swobodnie porównywać kilka produktów w celu dokonania najlepszego wyboru?
        Nie zmienia to faktu, że np. po jajka jeżdżę do znajomej pani na wieś :). Piwo kupuję z lokalnego browaru itd.
        Nie rozumiem tylko, czemu mówić całkowite “nie” marketom.

        “Czy zdarzyło się komukolwiek z Was by kasjerka w hipermarkecie doradziła Wam byście danego produktu nie kupowali bo jest nieświeży lub przeterminowany?”
        Panie Sławku, można by zadać pytanie, co takie produkty robią na półkach :)
        Nie spotkałem się z przeterminowanym towarem w markecie, ale może miałem więcej szczęścia.

        Pozdrawiam
        Michał

        1. Trybek, mam jakiś problem z Hipermarketami. One są po prostu brzydkie, bezduszne, plastikowe, ograniczają istnienie małych, lokalnych czy regionalnych marek czy produktów. Sieją duże spustoszenie w swojej okolicy (znikają małe sklepiki, powstają duże aluminiowe budy otoczone jeszcze większymi parkingami, powstają kolejki, od jeżdżenia wokół podziemnego garażu szukając “wyjazdu” niektórym robi się niedobrze, wzmaga się ruch samochodowy i pieszy do jakiegoś jednego centrum handlowego) oraz w głowach bezmyślnie włóczących się pomiędzy regałami automatów zakupowych nastawionych na łapanie kolejnych “okazji” i promocji. Centra handlowe zaczynają zastępować spacery po zdrowszych parkach. Ludzie “spędzają” tam czas, zamiast zająć się czymś co może rozwinąć ich wiedzę, duchowość czy wrażliwość. A tak to rozwijają jedynie swoje “chęci posiadania” tych wszystkich markowych produktów masowej produkcji. I … masowej konsumpcji ! Hipermarkety wyniszczając lokalne marki czy produkty powodują też zanik pozytywnego “lokalnego patriotyzmu”. Kiedyś mieszkańcy danego miasta mogli być dumni z tego, że jakiś produkt pochodzi właśnie od nich i rozsławia ich na całą Polskę.
          To nie jest tak, że w całości odrzucam postęp. Choć nie przepadam za hamburgerami to nie widzę aż tak dużego zagrożenia płynącego np z rozwoju sieci McDonald’a (dyżurnego “chłopca do bicia” antyglobalistów)> Nawet jeśli szefowie tej sieci chcieliby tak uczynić, to nie sądzę by kiedykolwiek udało im się całkowicie wyprzeć z rynku restauracje, pizzerie, bary z wietnamskim jedzeniem, czy babcie gotujące obiady w domu. Przyszłość, w którym każdy ze sklepów i sklepików (nawet tych najmniejszych) będzie nosił nazwę Tesco, Tesco Express, Tesco mini, Tesco micro i co tam jeszcze już jest dla mnie wyobrażalna. I niestety niezbyt atrakcyjna.
          Ludzie argumentują, że hipermarket jest wygodniejszy, to oszczędność czasu, itp. Moje pytanie brzmi co ci ludzie robią z tym “zaoszczędzonym” (w cudzysłowiu, bo dużo czasu marnuje się na parkowanie, na stanie w kolejkach do kasy, na chodzenie po sklepach, do których się nie miało potrzeby wchodzić, itp) czasem?? Jeśli się go spędza przed telewizorami oglądając reklamy kolejnych produktów do znalezienia na sklepowych regałach, to chyba lepiej byłoby “zmarnować” ten czas na współtworzenie lokalnej społeczności poprzez rozmowę i poznawanie swoich sąsiadów i lokalnych sklepikarzy. Zmniejszyłoby to poczucie wyobcowania, samotności, zagrożenia i niebezpieczeństwa. Te same uczucia, które popychają nas w stronę kas w hipermarketach:-)

      3. “Z hipermarketu zawsze wyjdziesz z rzeczami, których nie miałaś zamiaru, ani potrzeby, kupić – najpotrzebniejsze rzeczy są wciśnięte w jakiś odległy kąt, aby cię zmusić do włóczenia się między alejkami; widok wyładowanych wózków innych zakupowiczów też ma cię zachęcać do wzięcia udziału w tej konkurencji kto wyda więcej, kup 8 w cenie 7 ma podobne działanie..”
        Jest na to sposób: koszyczek do ręki – wówczas każdy dodatkowy kilogram wkurza i nie ma potrzeby dopychania kolanem wózka.
        Jeszcze lepszy sposób kartonik z wystawy. Zaleta kartonika lub przekładki jest taka, że aby coś włożyć do kartonu trzeba go odłożyć. A że do pokolenia Y nie należę oszczędzam plecy i stram się ich nie nadwyrężać pracą w dół i w górę..
        I co najważniejsze: do najbliższego hipka mam 20 km…, supermarketu 15 km.

        1. Romku, dzięki za odwiedzenie Fridomii i przypomnienie starego tematu oraz za podzielenie się Twoimi praktycznymi poradami. Rzeczywiście dzięki wykorzystaniu praw fizyki może się udać bardziej sensownie wydawać pieniądze:-)

  4. A ja tam się porównam.Właśnie sobie kupiłem komórkę za 65 pln bo stara Nokia (ta taka klasyczna 6010 czy jakos tak zbyt często sama się wyłączała.(choć specjalnie mi to nie przeszkadzało ale skoro była okazja i jeszcze jakiś zestaw startowy za 5 pln dali to kupiłem).Od razu dałem ten telefon żonie bo był ładniejszy od jej .Teraz mam roczną cegiełkę do dzwonienia i jestem bardzo z niej zadowolony.Odnośnie samochodu…Jeżdżę starym seatem i kompletnie mi to nie przeszkadza.
    Kula się , jest niezawodny a na nasze drogi i tak jest zbyt szybki.(jak dla mnie) :-))
    Pozdrawiam

  5. Witam Cię Sławku,
    skoro już publicznie “rozbieramy Cię na części” to proszę abyś opisał swój sposób nauki języków obcych (najlepiej w osobnym wpisie:-).
    Domyślam się, że masz własny system nauki skoro potrafisz w rok nauczyć się języka obcego a to może być bardzo interesujący temat z uwagi na to jak wiele osób ma problemy z nauką innego języka.
    Pozdrawiam Cię serdecznie i czekam na odpowiedź.

  6. Sławku,

    Bardzo ciekawy wpis. Można się o Tobie dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy ;)
    Czytając ten artykuł przyszło mi do głowy kilka pytań. Są to pytania dość osobiste, więc jeśli nie chcesz nie odpowiadaj. Chociaż przyznam szczerze, że interesuje mnie to nie z chęci wejścia z buciorami w Twoje uporządkowane życie, ale z chęci odniesienia tego do swojej sytuacji.

    Napisałeś, że najczęściej w podróże jeździłeś samemu. Jak Twoja rodzina podchodziła do tego typu wyjazdów? Jak na cele, które sobie stawiałeś w podróżowaniu wydaje mi się, że były one liczne, więc często Cię po prostu nie było. Co rodzina na to?

    Drugie pytanie jest równie prywatne. Jaką rolę w budowaniu Twojej wolności finansowej odegrała Twoja żona? Czy brała czynny udział w jej budowaniu i razem cieszycie się z emeryturki, czy może ma zupełnie inne podejście?

    1. Łukasz, odpowiadając na Twoje pierwsze pytanie (na drugie nie odpowiem, wybacz:-). Rzeczywiście często jeździłem sam, ale rodzina to w pełni akceptowała. W końcu moja praca (najpierw w ONZ, a potem w Andersenie) też wymagała częstych wyjazdów, więc co za różnica czy nie ma mnie w domu “służbowo” czy turystycznie. Nieduże opory pojawiły się, gdy chciałem żebyśmy wspólnie wyjeżdżali do ciepłych krajów w okresie świąt Bożego Narodzenia. Można mieć 2 tygodnie laby za 4-5 dni urlopu; w pracy i tak się wiele nie dzieje bo klienci też mają wolne (raz tylko byłem super zajęty uczestnicząc w projekcie fuzji 4 banków tworzących dzisiejsze Pekao SA); dzieciaki mają przerwę w szkole – więc czas na wyjazdy idealny, pomimo większych tłoków i nieco wyższych cen przelotów i hoteli.
      Dzieci – wówczas jeszcze małe i obawiające się, że Mikołaj ich nie odnajdzie w tropikach – zawetowały ! Chciały koniecznie poczekać na Mikołaja w Polsce. Więc zacząłem wyjeżdżać sam. Początkowo reszta rodziny się trochę dziwiła, ale ponieważ znali moją potrzebę (1) podróżowania, (2) zaliczania kolejnych krajów z listy, (3) moją potrzebę trochę słońca i ciepła w zimie, to szybko się przyzwyczaili. Wręcz gdy raz zdarzyło mi się nigdzie nie wyjechać, to byli zdziwieni.
      Potem gdy dzieci podrosły przekonały się, że Mikołaja po prostu nie ma. NB, nie wiem po co wciska się dzieciom takie kity?!! Wg mnie życie i tak jest dość skomplikowane i wielu osobom trudno się połapać o co w tym życiu chodzi. Po co im to jeszcze utrudniać wciskając kity o mikołajach, o romantycznej miłości, o Babie Jadze czy innych potworach dla niegrzecznych dzieci, o tym że bieda wyszlachetnia charakter człowieka i takie tam.
      Wracając do podróżowania – w czasie Bożego Narodzenia udało nam się wspólnie odwiedzać m.in Kubę, Australię czy Nową Zelandię.
      Dodam, że ja nie byłem nigdy jedyną osobą, która w naszej rodzinie samotnie podróżowała – moja żona też była sama w Maroko czy w Chinach. Nasze dzieci samodzielnie jeździły na obozy do Stanów, Anglii czy do Kanady o wyjazdach w Polsce nie wspominając. A nasz syn jeszcze będąc przedszkolakiem (czyli miał 5 czy 6 lat) ojechał na kolonie gdzie był najmłodszym dzieckiem. I wcale nie chciał wracać, tak mu się tam podobało.

      Inna ciekawostka (myślę) to to, że czasami jeździliśmy wszyscy razem, najczęściej ja sam, ale często ja z żoną (była w 90 krajach, więc to też całkiem sporo), lub z jednym z dzieci (i te ostatnie konfiguracje były dla mnie najbardziej odkrywcze:-) Gorąco polecam. Pierwszy raz byłem na wakacjach sam z córką (na Barbados) gdy miała 2,5 roku. Bardzo odkrywcze dla na codzień bardzo zapracowanego taty:-))

      1. Stanowczo więcej musisz pisać o tym, jaki masz światopogląd i jak go realizowałeś i realizujesz. Dla wielu osób jest to kosmos, aby spędzać święta bez rodziny, samotnie wypuścić ojca z 2,5 roczną córką tak daleko, osobno wyjeżdżać na wakacje… Żyjemy w schematach i nawet, gdy chętnie to zmieniamy, nie jest nam łatwo. A przecież można :-))) Siła w dużym stopniu tkwi w poczuciu własnej wartości, w pozytywnym stosunku do świata i ludzi.
        Dla mnie magicznym pytaniem jest to, jak wychować dziecko, aby w wieku 5-6 lat samo wyjechało na wakacje :-) Bardzo mi się to podoba, bo przyznam, że rodzicielstwo bez kajdan, strachów i bzdurnych historyjek jest dla mnie pociągające :-)
        Co do Mikołaja, pamiętam rozczarowanie, gdy się dowiedziałam, ze go nie ma. Rzeczywiscie, nie było to potrzebne przeżycie. Wolałabym nigdy w niego nie wierzyć :-)

        1. “Żyjemy w schematach i nawet, gdy chętnie to zmieniamy, nie jest nam łatwo”. Fridomia to także wolność wyboru (a może przede wszystkim?), to schematy, wg których żyjemy, bo zawsze znajdzie się drugi człowiek żyjący na tym świecie podobnie. A to już schemat….
          Dla mnie kosmosem jest spędzić święta bez rodziny, dla moich znajomych z rodziną. I nie nazywam tego schematem. Jeżeli nazwiemy to wolnym wyborem, to toż to jest prawdziwa podstawa fridomii. I dla mnie o to chodzi: wolność wyboru (oczywiście moja wolność nie może szkodzić drugiemu człowiekowi). A jeżeli wszystko doprawimy wolnością finansową i dobrym zdrowiem?

  7. Witam jestem nowy, szukałem ksiazek zwiazanych z inwestowaniem w nieruchomosci i tak trafiłem na fridomię, bardzo fajne tematy poruszacie, 2 lata temu nie wiedziałem co to znaczy dochód pasywny, aktywa itd. zarabiałem jak wiekszosc “przecietnych” Kowalskich w tym kraju 1700 zł, pod wpływem ksiazek Roberta K. otworzyłem własna dziłalnosc, która była niewypałem ale czego się nauczyłem i doswiadczyłem jestem juz o to bogatszy, obecnie pracuje nadal na etacie 7,5 h dziennie 5 razy w tyg. z tą tylko różnicą ze miesiecznie odkładam 4-5 tys. zł nie rezygnując z dotychczasowego standardu zycia a nawet go podwyzszając, wiem tez ze najpierw musze zdobyc odpowiednia wiedze na temat inwestycji, czy to bedzie biznes, nieruchomosci czy giełda, pod tak zdobytą wiedze ułożę szczegółowy plan i do dzieła, to co jeszcze 2 lata temu wydawało sie nie osiągalne dzis juz jest rzeczywistoscią( kiedys marzyłbym o pracy za 4 tys. dzis tyle odkładam) moim skromnym zdaniem kazdy kto naprawdę chce osiągnąc jakis cel w zyciu to go osiągnie czy to bedzie zdrowie, rodzina, dziewczyna, samochód czy pasywny dochód… najwazniejsze to czuc sie szczesliwym w zyciu, kiedys brakowało mi tego poczucia szczescia dzis poprzez stawianie sobie nowych drobnych celów proporcjonalnie tez wzrasta moje poczucie samorealizacji i szczescia czego wszystkim zycze.

    pozdrawiam Nowicjusz

    1. Andriu, witam serdecznie na stronach Fridomii. Mam nadzieję, że znajdziesz tu wiele treści, które umocnią Cię w Twoim postanowieniu wzięcia spraw oraz całego swojego życia w swoje ręce. Zawsze znajdziesz tu życzliwe wsparcie na drodze do pełnej wolności finansowej. Jestem też pod wrażeniem Twoich osiągnięć. Zgadzam się też z Tobą, że wszystko, każde osiągnięcie na świecie (od zbudowania portfela mieszkań na wynajem, po chodzenie na siłownię aby odbudować swoje zdrowie, po chodzenie przez kosmonautów po Księżycu) zaczyna się od myśli. To myśli i uczucia (np determinacja, wiara) napędzają działania, a te z kolei po jakimś czasie przyniosą efekty, których pożądasz. Powodzenia !!!
      Zachodź tutaj częściej i dziel się proszę z nami swoimi doświadczeniami, spostrzeżeniami, komentarzami. Zapraszam!

    2. Witam,
      czy mógłbyś coś więcej napisać o swojej drodze do samoświadomości, większych zarobków i lepszego życia? Dwa lata i taki “skok” robi wrażenie więc jeśli możesz podzielić się swoją wiedzą to będę wdzięczny. Dobre przykłady motywują – więc czekam, pozdrawiam, :-)

      1. ZbigniewJ, dzięki za pytanie. Odpowiedź na nie właściwie jest już zawarta w drafcie książki “MIeszkanicznicy 2012”, nad którą w tej chwili intensywnie pracuję. Moja opowieść będzie jedną z trzydziestu-kilku zawartych w tej książce, więc mam nadzieję, że książka ta dostarczy Tobie, wszystkim Mieszkanicznikom, a także osobom dopiero zastanawiającym się nad dołączeniem do grona Mieszkaniczników, sporo pozytywnej inspiracji.

        Chciałem by książka “Mieszkanicznicy” ukazała się jeszcze przed Kongresem Otwarcia Stowarzyszenia, które odbędzie się w sobotę 17 marca 2012 w Łodzi i na które oczywiście gorąco zapraszam. Ale ponieważ nadal jeszcze czekam na materiały do książki od kilku jej bohaterów, to spodziewam się, że książka będzie gotowa dopiero po Kongresie. Mam nadzieję, że będzie to niedługo po:-)

  8. Tak super poczytać po dwóch latach jak dyskutowaliśmy dawnymi czasy ;-) Napisałem że miałem wówczas 4 miejsca garażowe na wynajem i jedno mieszkanie “w drodze”, teraz jestem już w zupełnie innym miejscu w życiu. Warto zdać sobie sprawę ze spraw które udało się osiągnąć.

    1. Robert, serdecznie gratuluję, bo choć nie zdradzasz szczegółów, to wiem, że Twój portfel aktywów dających pasywny dochód istotnie się powiększył:-). Klarowny plan, determinacja i konsekwencja w działaniu plus spora doza cierpliwości to składniki sukcesu.

      Trzymam życzliwie kciuki za kolejne dwa lata i kolejne dwa i kolejne.

    2. Robercie,

      ja bym bardzo chętnie dowiedział się, jak w ciągu dwóch lat zmieniła się Twoja sytuacja. Takie przykłady są bardzo motywujące. W odróżnieniu od Sławka jesteś osobą totalnie anonimową, więc Twój przykład może służyć innymi, pokazać, że się da.
      Mój krótki przykład – pierwsze mieszkanie na wynajem to 16-metrowa kawalerka mojej żony. Nie sprzedaliśmy jej gdy budowaliśmy dom (co pewnie sporo osób by zrobiło i 150k zł szybko by się rozeszło). Po zamieszkaniu w domu, kawalerkę szybko i korzystnie wynajęliśmy. Wtedy dostrzegliśmy, że to jest to :). Zawsze w życiu oszczędzaliśmy (tzn. nie odmawiając sobie niczego, w ten sposób, żeby to odczuć, ale zawsze żyliśmy i żyjemy poniżej możliwości), dzięki czemu udało nam się uzbierać trochę gotówki. Jednocześnie oprocentowanie depozytów zaczęło spadać.
      Potem natknąłem się na wywiad ze Sławkiem, chyba na gazeta.pl. Kupiłem “Pomysł na wynajem” i jakimś cudem trafiła się okazja. W zeszłym roku kupiliśmy kawalerkę, którą szybko wynajęliśmy. Zbieramy pieniądze i może w tym roku już nie, ale kto wie, może w przyszłym coś kupimy :).

      A czym są pieniądze w naszym życiu – są środkiem sprawiającym, że życie jest nieco prostsze, czujemy się mniej skrępowani etatem, czujemy się bardziej wolni. Nie potrzebujemy gadżetów ani błyskotek, ale nie odmawiamy sobie drobnych przyjemności.

      PS. Skoro już piszę, to ostatnio pomyślałem, że chętnie przeczytałbym książkę Sławka przedstawiającą zabawne, straszne czy dziwne, pouczające historie związane z wynajmowaniem mieszkań. Nie myślałeś Sławku o czymś takim? Tytuł roboczy: Z życia mieszkanicznika :)

      Pozdrawiam gorąco, Radek

      1. Radek, dzięki za Twoją inicjatywę oraz za podzielenie się swoją historią. Gratuluję postępów i życzę kolejnych.
        A co do kolejnej książki, to dzięki za dobry pomysł. Dopiszę sobie do listy potencjalnych nowych tytułów. Myślę, że wielu Fridomiaków byłoby w stanie dorzucić się swoimi anegdotami. Byłaby to pierwsza moja książka … komediowa:-)

        1. Hej Sławek,

          Wiesz ze ja się pisze również jako jeden z współautorów takiej komediowej ksiązki.
          Już kiedyś o tym wspominaliśmy.

          Marcin
          Tychy.

          ps.
          Kurcze dawno postów na Fridomi nie pisałem. Muszę to zmienić.

        2. Marcin, gdy chciałem dopisać ten tytuł do listy moich kolejnych książek (jest już na niej – nie licząc książek o podróżowaniu – 13 pozycji. Kiedy ja znajdę na to wszystko czas???), to zobaczyłem Twoje imię przy tym tytule:-)

          PS podoba mi się bardzo Twoje postanowienie ws fridomii. Trzymam kciuki za Twoją determinację w jego realizacji:-) To fajnie, że przynajmniej część spośród osób, które były z tym blogiem na samym początku, dając mi zachętę do działania, nadal nie odwróciły się od fridomii:-)

Skomentuj Radek Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Kup Pomarańczową wolność finansową

 

Najnowszą książkę autorów bloga Fridomia i dołóż swoją cegiełkę do kupna mieszkania dla młodzieży opuszczającej domy dziecka. I Ty możesz pomóc.

 

Książkę kupisz klikając tutaj.