Piłkarskie mistrzostwa Afryki i safari w RPA

Ostatnio kilka razy sugerowaliście mi bym robił na fridomii posty również o podróżach. Dotąd tego nie robiłem, bo nie chciałem by fridomia stała się kolejnym z wielu blogów o podróżach. Ale w zasadzie, to czemu by nie? Jak część z Was już wie, kilkanaście lat temu, gdy wymyśliłem sobie plan osiągnięcia wolności finansowej dzięki inwestowaniu w nieruchomości, to moim głównym motywem było to, że wolność finansowa będzie mi potrzebna do uwolnienia się od etatu by móc uwolnić się od zimy, której nie znoszę. By zimą móc wyjeżdżać do ciepłych krajów, by podróżować. A więc jest konkretny związek pomiędzy fridomią, a podróżowaniem.

Kolejna sprawa to taka, że podróżowanie to jeden z ciekawszych pomysłów na spędzanie post-korporacyjnego etapu życia. Spodziewam się, że wielu z Was się z tym zgodzi. No i wreszcie trzeci argument: chcecie postów o podróżowaniu, to będę je pisał. W końcu nie prowadzę tego bloga tylko dla siebie:-)

Wczoraj wróciłem z RPA. Byłem już tam wcześniej około 10 razy, a tym razem moim głównym celem były piłkarskie mistrzostwa Afryki, AFCON 2013, rozgrywane właśnie na boiskach RPA. Turniej jeszcze trwa, kończy się właśnie faza grupowych rozgrywek. Na mistrzostwach Afryki byłem już wcześniej i muszę przyznać, że podobają mi się one bardziej niż mistrzostwa świata (byłem w 2002 roku w Korei i Japonii) czy mistrzostwa Europy (podczas ostatnich byłem stewardem na Stadionie Narodowym).

Dlaczego wolę mistrzostwa Afryki? Kilka powodów. Po pierwsze, piłkarze grają w radosny futbol, a nie w nudną taktykę futbolową. Po drugie, kibice afrykańskich drużyn są bardzo żywiołowi – na trybunach grają na bębnach, trąbkach, vuvuzelach, tańczą i ogólnie się cieszą. Niektóre układy choreograficzne zapierają dech w piersiach. Nieznajomi tak tańczą w grupie jakby ćwiczyli ze sobą od lat. Po trzecie, kibice afrykańscy są raczej biedni więc biletów nigdy nie brakuje (jak na mistrzostwach Europy) i są tanie. Poza tym, rozgrywane są po dwa mecze grupowe tego samego dnia (to standard), na tym samym stadionie (podczas Euro w dwóch różnych miastach). Podczas AFCON kupuje się jeden bilet od razu na dwa mecze:-). W sumie bilety na 10 meczów kosztowały mnie w sumie ZAR 300, czyli około PLN 100!!!

Jeden minus? Organizacja była dużo gorsza niż organizacja mistrzostw świata w RPA w 2010 roku, na których byłem z synem. Było mniej informacji o tym jak dojechać na stadion. Było mniej reklam i mniej się czuło tę atmosferę mistrzostw poza stadionami. Niewielu kierowców  miało w samochodach wywieszone flagi (oprócz kibiców Etiopii, którzy dekorowali maski swoich samochodów oraz tylne szyby flagami swojego kraju) czy specjalne futerały w barwach narodowych na samochodowych lusterkach. Na stadion w Nelspruit można dojechać tylko specjalnymi autobusami i było ich o wiele mniej niż podczas mistrzostw świata. Na tym samym stadionie, piłkarze zamiast na murawie, grali na … piachu, z którego tylko gdzie niegdzie sterczały pojedyncze źdżbła trawy. Na stadionie w Rustenburgu kilku kibiców Algerii wtargnęło na murawę podczas przerwy meczu i nie ponieśli za to żadnej kary. Na stadionie w Nelspruit kibol z Etiopii wbiegł na murawę w trakcie trwania meczu i biegał pomiędzy zawodnikami aż w końcu rzucił się do bramki Burkina Faso (BF wygrała 4:0) i w ten sposób “strzelił” honorowego gola. Tylko że się zaplątał w siatce i został w końcu ściągnięty w kajdankach przez policję. Takie rzeczy nie miały miejsca podczas mistrzostw świata w 2010 roku.

Na stadionie w Rustenburgu w końcówce meczu Togo – Algeria (Togo prowadziło już 2:0) nagle przechyliła się do tyłu bramka Togo. Bramkarz zwrócił na to uwagę sędziemu, a ten organizatorom. Zbiegło się ich kilkunastu i zaczęli debatować co zrobić z tym fantem. Najpierw napierali na słupek by go przywrócić do pionu. Ale ten znów się odchylał gdy go puszczali. Znowu napierali i znów się odchylał. Potem zdemontowali całą bramkę. Kilku z nich pobiegło do magazynu. Myślałem, że przytargają zapasową bramkę, ale przynieśli tylko kilka sztuk narzędzi. Próbowali to i owo przy salwach śmiechu kibiców. Zawodnicy zaczęli rozgrzewkę, by nie ponieść jakiś kontuzji w końcowce meczu. W końcu się udało postawić bramkę na bacznosć. Mecz został przedłużony aż o 13 minut. Na szczęście piłkarze Togo nie zostali wybci z rytmu gry i zdążyli strzelić jeszcze jedną bramkę.

W ciągu 8 dni pobytu w RPA udało mi się zobaczyć aż 10 meczów na żywo (i kolejne kilka w TV) w kilku miastach (Nelspruit, Rustenburg oraz Durban). Odpuściłem sobie tylko Port Elizabeth bo było za daleko. Opiszę swoje doświadczenia z meczów (było ich całe mnóstwo) w oddzielnym poście na blogu.

Na cały swój pobyt wynająłem samochód w Avis (koszt to tylko ok 1600 randów (ZAR), czyli około PLN 544 – inaczej cięzko by mi się było dostać w krótkim czasie z miasta do miasta, ze stadionu do hostelu, itp. Zrobiłem tym samochodem prawie dokładnie 3500 kilometrów, bez 1 km (czyli prawie 500 km dziennie). Na szczęście drogi w RPA są fantastyczne. Z Johannesburga do Pretorii jest kilka autostrad, a główna – N1 – ma miejscami aż 6 pasów w jedną stronę!!! Całą drogę z Pretorii do Durban (ok 650 km) jedzie się autostradą N3. Można też pojechać autostradą N2. Szok. A czytałem w gazetach krytykę pod kątem obecnego rządu, że niewystarczająco modernizuje infrastrukturę drogową:-)

Benzyna też jest tańsza niż w Polsce, bo kosztuje ok ZAR11,5 czyli niecałe PLN 4 za litr. Na całą podróż wydałem na benzynę około ZAR 2500, czyli PLN 850. Plus około ZAR 1000 na opłaty za autostrady. Nocowałem w 6 hostelach w 5 różnych miastach (w każdym mieście jest po kilka “backpackers'”), które kosztowały od ZAR 110 za łóżko, do ZAR 230 za pokój. Najdroższy nocleg miałem w Johannesburgu w bardzo ekskluzywnym Bed&Breakfast w ekskluzywnej dzielnicy Bedfordview. Ale przemili gospodarze (jeśli ktoś by się wybierał do Jo’burg, to chętnie poszukam ich namiarów) dali mi zniżkę – zamiast ZAR 960, wytargowałem się na ZAR 400, a oni po tym jak chwilę porozmawialiśmy sami jeszcze opuścili cenę do ZAR 300. Mój urok osobisty – przekonałem się – został wyceniony na ZAR 100:-) Ale tak na poważnie, to bardzo wzruszyłem się tym gestem.

W ogóle ludzie w RPA są bardzo sympatyczni. Podwoziłem kogo się tylko dało stopem, choć ponoć to “strasznie niebezpieczne”. Dzięki autostopowiczom podróż mijała mi szybciej. I dowiadywałem się więcej o kraju. O sytuacji gospodarczej, o polityce, o językach (jeden z moich pasażerów mówi płynnie w 9 z 11 oficjalnych języków urzędowych RPA!!!), o zarobkach (pewna ochroniarka zarabia ZAR10,93 na godzinę, czyli ok PLN 3,70/h; a recepcjonistka w hotelu w parku narodowym Kruger ZAR 7000 miesięcznie brutto, z czego na rękę dostaje ok ZAR 5,500), o AIDS, o mistrzostwach Afryki, o życiu, o relacjach rasowych (jeden z moich pasażerów, Zulu, ma dziewczynę pochodzenia hinduskiego, ale sam miałby opory przed tym by jego kuzynka chodziła z białym afrykańczykiem).

Także jak widzicie sporo się działo w tym krótkim czasie. Miałem mało czasu na sen i jeszcze mniej na jedzenie. Jadłem głównie steak&kidney pies oraz orzechy i owoce. Wieczorami pijałem południowoafrykańskie wina musujące. Bardzo przyzwoite i całkiem tanie. Byłem tylko w jednym biurze nieruchomości. Ciekawostką było to, że mieli broszurki z ofertą dla … mieszkaniczników. Czyli coś w stylu: kup mieszkanie – 2-pokojowe wynajmiesz za tyle, a większe za tyle. Gdy znajdę notatki oraz tę broszurę, to napiszę coś więcej.

Kupując bilety na mecze, zajrzałem do kilku centrów handlowych w poszukiwaniu sklepu sieci Spar (to oni dystrybuowali bilety, podobnie jak w czasie Mistrzostw Świata). Zrobiłem przy okazji szybkie zakupy, bo okazało się, że mężczyźni w RPA nie mają chyba oporu przed noszeniem ubrań w kolorze pomarańczowym. Ledwo mi się to wszystko zmieściło potem do walizki i plecaka:-)

O meczach napiszę jeszcze oddzielnego posta. Ale nie powiedziałem jeszcze o najważniejszym. Udało mi się jeszcze w czasie tego pobytu wcisnąć  do swojego napiętego programu 2 krótkie wizyty w parkach narodowych – Kruger i Pilanesberg. Po raz pierwszy od dość dawna miałem okazję jeździć po parku zupełnie samodzielnie – bez rodziny czy znajomych. Więc zrobiłem wszystko w 100% po swojemu. Co mam na myśli?

Otóż, większość osób wjeżdża do parku i chce zobaczyć jak najwięcej zwierząt z lwem, gepardem, czy lampartem na czele. I jeździ po parku szybko (w RPA wprowadzono nawet limity prędkości dla samochodów:-) w poszukiwaniu zwierząt. Przejeżdża koło grupki żyraf. Staje. Szyby w dół (bo samochody są przecież klimatyzowane). Obiektywy wysuwają się przez szybę. Pstryk, pstryk, pstryk. Kilka podnieconych, czasami wręcz rozhisteryzowanych głosów. Szyba w górę. Odjazd. Napotykają po chwili stadko hien. To samo. Pstryk, pstryk i po 1-2 minutach dalej. I znowu to samo i to samo.

Mój styl jest inny. Jadę bardzo powoli – 10/20 km/godzinę. Widzę stado żyraf. To nic że 200-300 metrów od drogi. Zatrzymuję się. Nie odchylam szyb bo cały czas mam otwarte. Wyłączam silnik. Nie robię zdjęć bo już od dłuższego czasu nawet nie zabieram ze sobą aparatu foto. Tylko obserwuję zwierzęta. Czekam aż zaczną się zbliżać do drogi. Jeśli akurat stoję na górce, to wciskam sprzęgło by cichutko zacząć się toczyć w ich kierunku. Zwierzęta zbliżają się na tyle, że zaczynają przechodzić przez drogę tuż przed maską mojego samochodu. A ponieważ byłem z nimi już przez dłuższą chwilę to tym bardziej się mnie nie boją i nie płoszą.

W ciągu tych dwóch dni na safari takich scen przydarzyło mi się kilkanaście. Największe wrażenie zrobiła na mnie ta ze stadkiem 3 dużych słoni w Parku Kruger. Jeden z nich stanął na wprost maski mojej Toyoty, 1-2 metry przed nią. Trąbą wodził delikatnie po masce i przednich wycieraczkach i cały czas patrzył mi prosto w oczy. Trwało to tylko 1-1,5 minuty, ale dla mnie to była cała wieczność. Choć miałem już do czynienia wcześniej ze słoniami wielokrotnie (nawet karmiłem je z ręki główkami specjalnie przywiezionej do parku kapusty), to ta scena i zbudowana więź z tym słoniem spowodowała, że się popłakałem ze szczęścia. Nadal tkwiłem w miejscu gdy słonie się oddaliły. Samochody, które zdążyły się zgromadzić za mną oraz przede mną, zaczęły mnie wymijać. Każdy z nich na chwilę się przy mnie zatrzymał. Widziałem wzruszenie i nutkę zazdrości w ich spojrzeniach. Gratulowali mi szczęścia. Jeden z kierowców zażartował, że chciałby mnie wynająć na przewodnika. I pojechali sobie dalej. A ja dalej sobie płakałem. Zresztą teraz na wspomnienie tej sceny, oczy znów mi mocno zwilgotniały. To był prawdziwie magiczny moment, pełen magii, czaru, bliskości z naturą.

I podobnych momentów powtórzyło mi się jeszcze kilka – ze stadem zebr, z pięcioma nosorożcami, z dwiema sąsiadującymi ze sobą rodzinami afrykańskich dzików. Nawiązałem bliską nić sympatii z pewną bardzo powabną zebrą. Z dwoma żukami toczącymi dużą, 10-15 razy od nich większą kulką gówna. Z dużym stadem antylop impala. Szczęście? Mhm, nie, to nie szczęście. To styl safariowania. Turyści, którzy jeżdżą po parkach w pośpiechu i spędzają tylko po 1-2 minuty przy każdym zwierzęciu, widzą tylko statyczny obraz. Ja po spędzeniu z grupką zwierząt od 0,5 do 1,5 godziny, zaczynam dostrzegać też pewną dynamikę sytuacji. Zaczynam lekko rozumieć to co się przede mną dzieje i co w danej chwili robią te zwierzęta i dokąd zmierzają. Jestem w stanie domyśleć się kiedy się do mnie przybliżą. Cieszy mnie możliwość obserwowania ich zachowań wobec siebie w grupie.  Dostrzegam pewne niuanse niedostrzegalne dla turystów, którzy pstryk i jadą dalej, pstryk i znów dalej.

Mam kolejny dowód na to, że w życiu czasami więcej to więcej, a czasami więcej to … mniej. Czasami im szybciej tym lepiej, a czasami im szybciej tym gorzej. Trzeba pewnego dystansu i refleksji by zrozumieć, że nie zawsze więcej znaczy lepiej.

Tak czy inaczej postanowiłem, że którąś z kolejnych zim spędzę całą w parkach narodowych Kenii i Tanzanii (są mimo wszystko fajniejsze niż parki w RPA, w których też już byłem kilkukrotnie wcześniej). Spędzę w nich 180 dni bez przerwy i będę je sobie zwiedzał zupełnie po swojemu. A może za kilka kolejnych lat zatrudnię się na zimę jako kierowca safari w Kenii i będę swoim turystom pokazywał safari po swojemu?  Slow safari.

Jeżeli chcesz podzielić się z innymi, udostępnij:

Share on facebook
Facebook
Share on twitter
Twitter
Share on linkedin
LinkedIn
Share on whatsapp
WhatsApp
Share on email
Email

8 Responses

  1. Slawku,

    Mowiac calkiem powaznie, to powinienes sie naprawde zastanowic nad ksiazka podroznicza. Masz wszystko co potrzeba: czas wolny, wor wspomnien podrozniczych i dar opowiadania.

  2. Fajnie jest niezabierać aparatu w podróż, ale na to może sobie pozwolić tylko ktoś kto był już we wszystkich krajach. Mnie ciężko byłoby się przełamać żeby jakoś nie uwiecznić mojej bytności w jakimś miejscu.

    1. Paweł, moja niechęć do brania aparatu wynika pewnie bardziej z lenistwa. Nie chce mi się poświęcać czas na sortowanie zdjęć, kopiowanie ich, itp. To odpowiedź szczera. Natomiast bardziej wydumana odpowiedź to taka, że cenię sobie wolność … od nadmiaru obowiązków:-)

  3. Sławku dziękuję za bardzo fajny opis Twojej wyprawy do Afryki. Potwierdzasz moje przeświadczenie, że zdjęcia nie są aż tak istotne w podróży, bo niezbyt często się do nich wraca (szczególnie jeśli się ich robi dużo), a potrafią skutecznie odwracać uwagę od swobodnej obserwacji i odczuwania. A to zostaje w nas dłużej, niż te szybkie kadry. Idealnie jest mieć po prostu dużo czasu na zwiedzanie nowego otoczenia.
    Pisz więcej i dziel się z nami :)

Skomentuj Dorota Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Kup Pomarańczową wolność finansową

 

Najnowszą książkę autorów bloga Fridomia i dołóż swoją cegiełkę do kupna mieszkania dla młodzieży opuszczającej domy dziecka. I Ty możesz pomóc.

 

Książkę kupisz klikając tutaj.