Ćwiczenia w parku

Gdy jestem w podróży, to najchętniej bym w ogóle nie kładł się spać. Jest tyle jeszcze do zwiedzenia, tyle osób do poznania, tyle przygód do przeżycia, tyle smaków do skosztowania, tyle zakupów do zrobienia, tyle wszystkiego do doznania. Sen to kompletna strata czasu. No ale niestety nie-opcyjna. Dlatego też, kładę się zwykle spać bardzo późno i staram się jak najwcześniej rano wstać następnego dnia, by nie stracić zbyt dużo czasu zwiedzania. W związku z tym dla mnie hotel – już o tym kiedyś wspominałem – im tańszy tym lepszy. Jestem strasznym hotelowym sknerą. Akurat ten w Guangzhou było zadziwiająco dobry jak na swoją niską cenę – PLN 60 za noc za dwójkę (bez śniadań). I to w okresie Chińskiego Nowego Roku w pobliżu centrum miasta. A może i w samym centrum, bo w sumie nie wiem gdzie dokładnie jest centrum tego kolosalnego (ponad 14 milionów mieszkańców) miasta.

Hotel mieścił się tuż obok parku Huanghuagang (znanym z pomnika dla 72 męczenników) i w odległości spacerku od zoo (m.in duże i małe pandy). Jednego z poranków rozpoczęliśmy zwiedzanie od sąsiadującego parku. Spodziewałem się tam natknąć na jakąś grupę staruszków ćwiczących wspołnie t’ai chi. Widziałem już takie sceny podczas moich poprzednich pobytów w Chinach. Ale to co zobaczyliśmy w tym parku przerosło moje dotychczasowe doświadczenia. Sam park jest bardzo zadbany, z ogromnym pietyzmem. Posadzone kwiatuszki, posprzątane alejki. Wiele bardzo czystych toalet rozlokowanych po całym parku. Setki gatunków różnych egzotycznych roślin, ale także swoisko wygladających iglaków. Rozpoznałem, że jednoczesnie śpiewa 10-15 lub nawet więcej różnych gatunków ptaków ukrytych gdzieś w konarach dużych, starych drzew. Zupełnie jak w Kenii. Wiele drzew miało przyczepione tabliczki, z której wynikało, że conajmniej kilka z nich pochodzi z 1920 roku. Czyli ma prawie sto lat!! A wyglądały dość młodo i jędrnieJ Uwielbiam drzewa, to dla mnie najbardziej ulubiona (obok dzikich zwierząt w parkach narodowych) część przyrody. A jak one pięknie pachniały. Zupełnie jak na Krymie.

Rzeczywiście tuż po wejściu do parku natknęliśmy się na grupkę 8-10 pań i jednego wśród nich pana, wszyscy w wieku około 60 lat. Aż przysiadłem z wrażenia. Ćwiczyli w takt muzyki z magnetofonu jednej z nich. Obok magnetofonu stały ich torebki, a także – obowiazkowe chyba do tai chi, bo widziałem je potem jeszcze wiele razy – termosy z herbatą. Panie wywijały mieczami, które jak się po chwili okazało były składane. Po złożeniu mieczy, zaczęły tańczyć z wachlarzami, a potem z czerwonymi chusteczkami. Zmieniały rekwizyty za każdym razem  gdy kończyła się jakaś melodia. Dla mnie te melodie brzmiały jakoś jednakowo, ale poznałem po ich tempie, że jednak się różnią. Kobiety chyba często ćwiczyły bo po pierwsze nie widać było na żadnej z nich ani grama tłuszczu. Poza tym, porusząły się z wielką gracją i lekkością i do tego w dużym stopniu synchronizacji. Moja partnerka stwierdziła, że kobiety ćwiczą tak jakby miały przygotowanie baletowe. A że, tak jak wiele Rosjanek, uprawiała balet, zresztą ćwiczy go do dziś, no to jej uwierzyłem i zacząłem jeszcze uważniej przyglądać się ruchom tancerek. Nie mogłem oderwać wzroku, pochłaniając magiczną atmosferę chwili. Siedziałem obok nich, aż przestały ćwiczyć i zaczęły się zbierać do wyjścia. Widziały nas gdy tańczyły, ale były tak skupione na ćwiczeniach, że nie widać było na ich twarzach żadnej reakcji. Dopiero gdy skończyły, to się uśmiechnęły, jedna z nich pozdrowiła nas nawet po angielsku, ale dłużej się nie dąło pogadać bo znała po angielsku tylko kilka zwrotów grzecznościowych.

Poszliśmy dalej. A tam kolejna grupka ćwiczących. I kolejna. I jeszcze tuziny innych. I jeszcze dwudziesta piąta ćwicząca w mini-lasku bambusowym. Ta grupa wyglądała na najbardziej profesjonalną. Czy ci ludzie w ogóle się znają, jak często ze sobą ćwiczą, czy zawsze ćwiczą ten sam układ, kto jest ich liderem i wiele innych pytań, które mi się cisnęły niestety pozostało bez odpowiedzi.

Cały park (tak jak zresztą całe miasto) było ozdobione noworocznie. W donicach przed hotelami, przed sklepami i restauracjami, w oddziałach banku, itd stały duże doniczki, a w nich albo drzewka, albo gałęzie drzew pomarańczowych ułożone w pionowy stożek przypominający choinkę, a na nich gęsto wiszące owoce pomarańczy lub mandarynek. Prawdziwych. Zresztą w oddziale jednego z banków podszedłem do drzewka i zauważyłem, że jedna czy dwie pomarancze zostały zaatakowane pleśnią, a kilku owoców brakowało – widać zerwał je sobie jakiś bezdomny. Na drzewkach wiszą przeważnie czerwone lub złote kartki  z życzeniami noworocznymi. A wokół drzewek rozstawione są w kole rzędy doniczek z gerberami, chryzantemami lub innymi kwiatami. Całość wygląda bardzo elegancko, kolorowo, radośnie i optymistycznie. Takich drzewek było w tym parku sporo. 2013 – Rok Węża – będzie z pewnością bardzo udany.

Oprócz ćwiczących t’ai chi spotkaliśmy też dwóch facetów w sile wieku grających w badmintona. Nie pieścili wcale lotki, pomimo swoich wysłużonych lat. Pewna para szła przez park – osób maszerujących było sporo – ale oni szli w bardzo specyficzny sposób. Ćwiczyli kolana. Idąc na lekko ugiętych nogach, wprawiali swoje kolana – oprócz zwykłego posuwistego ruchu góra-dół, także w ruch obrotowy. Raz do środka, raz na zewnątrz. Przystawali od czasu do czasu, zginali się i masowali sobie kolana lub naciskali akupresurowo na nogi tuż obok kolan. I szli dalej tym swoim dziwnym krokiem. Inna para szła pod lekką górkę cały czas tyłem. Wchodzi na górkę i schodzili i wchodzili znów cały czas idąc miarowo tyłem. Tak jak wszyscy ćwiczący, w pełni skupieni, w 100% na tym co robią w danym momencie. Inni idąc machali rękoma, wyrzucając je gwałtownie do przodu tak jakby wyrzucali jakieś kłopoty. Inni po prostu biegali „po amerykańsku”. Wielu mijaliśmy. Przyglądali się nam uważnie, albo mi albo Nataszy. Uśmiechali z sympatią. Odpowiadali na moje „nihao”. Czasami ktoś na krótko zagadał.

Ale wydarzeniem teo dnia, a może i całego tego pobytu w Chinach było dłuższe spotkanie z jednym z ćwiczących. Starszy facet (może nawet pod siedemdziesiątkę) stał sobie na małym placyku i zaintrygował mnie tym, że masował sobie twarz, uszy i całą głowę. Poczułem, że robi sobie coś bardzo przyjemnego i nieco mu pozazdrościłem. Przyglądałem mu się dłuższą chwilkę. Wyjątkowo nie wydawał się w pełni skupiony na tym co robi. Dostrzegł mnie spoglądając na mnie z wyczuwalną sympatią. Podszedłem do niego i zacząłem naśladować jego ruchy. A on gestem przywołał jeszcze Nataszę.

Zaczęliśmy oboje naśladować jego ruchy. To pocierał sobie twarz i żuchwę. To tarmosił swoje uszy. To unosił się energicznie na czubkach sowich stóp i szybko opadał by znów się unieść i opaść. Czasami przykucał z wyciagnietymi do przodu rękami. Najtrudniej było mi utrzymać równowagę stojąc na jednej nodze z zamkniętymi oczami. Spróbujcie. Facet czasami poprawiał nasze ułożenie do poszczególnych ćwiczeń. W któryms momencie ściągnął swój prawy but i zaczął mocno swoim nokciem naciskać na dno nokcia u największego palca u nogi. Chyba zauważył, że niezbyt wykrzywiam się z bólu i wtedy sam nacisnął nokciem na dół nokcia mojego dużego palca u nogi. Poczułem. Aż dziw, że taki stary a taką ma krzepę. Ale skoro codziennie ćwiczy…

Obok nas przechodzili ludzie i delikatnie nam się przyglądali, Jakiś policjant, wyrąźnie zdziwiony tym obrazkiem, odpowiedział uśmiechem na nasze uśmiechy. Ptaszki śpiewały, liście na drzewach szumiały, a ja czułem w pełni magię tej chwili…

Jeżeli chcesz podzielić się z innymi, udostępnij:

Share on facebook
Facebook
Share on twitter
Twitter
Share on linkedin
LinkedIn
Share on whatsapp
WhatsApp
Share on email
Email

2 Responses

  1. Sławku,

    Takie same wrażenia miałem podróżując po Chinach kilka lat temu. Do magicznego klimatu osób ćwiczących w parkach (w dużym stopniu moje ‘zwiedzanie’ kolejnych chińskich miast zaczynało się o 6 rano od wrzucenia na nogi butów do biegania lub wskoczenia na rower; no chyba, że było za dużo pidzio poprzedniego wieczoru) dorzuciłbym w tym temacie porozstawiane co jakiś czas stoły do ping-ponga i rzesze uśmiechniętych dziarsko walczących dziadków, obok tych co grają w te chińską grę planszową i jeszcze młodych, którzy walczą na maszynach do tańca w salonach gier – w tym ostatnim ‘sporcie’ najlepszych widziałem w Xian’ie. Generalnie mieli takie rekordy, że przechodzili całą grę na maszynie – często walcząc w dwuosobowych zespołach co jeszcze ciekawiej wyglądało.

    Ah…szkoda czytać tego Twojego bloga siedząc w tym kraju, gdzie ostatnio nawet słońce nie dociera.

    Pozdrawiam

    1. Kacper, dzięki za odwiedzenie fridomii i zapraszam Cię do dzielenia się swoimi doświadczeniami z kolejnych podróży. Dalekich i udanych!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Kup Pomarańczową wolność finansową

 

Najnowszą książkę autorów bloga Fridomia i dołóż swoją cegiełkę do kupna mieszkania dla młodzieży opuszczającej domy dziecka. I Ty możesz pomóc.

 

Książkę kupisz klikając tutaj.