Piłka w Meksyku

Ostatnio czytałem we “Wprost” o kulisach Mundialu Meksyk’86 z perspektywy agenta służb specjalnych, który pilnował piłkarzy reprezentacji Polski. Dziwaczna sprawa. Ale zastanowiło mnie co innego. Jak to jest, że w Polsce zastanawiano się czy podołamy obowiązkowi zorganizowania połowy Euro 2012 (dużo mniejszego niż Mundial turnieju), gdy Meksykowi już to się udało 26 lat wcześniej? Przecież to biedny kraj, tzw Trzeciego Świata… Pewnością siebie w Polsce jednak nie grzeszymy:-(

W ostatnią sobotę byłem na meczu ligi meksykańskiej, liga mix. Nie wiem ile gra w niej drużyn stołecznych, ale największy lokalny klub, America akurat grał na wyjeździe. Więc pojechałem na mecz Cruz Azul – Santos. Pojadę metrem, zadecydowałem. Tylko gdzie wysiąść by dotrzeć na Estadio Azul? Pytam w hotelu, potem – dla pewności zawsze pytam co najmniej dwie różne osoby  – w informacji turystycznej. I podają mi zupełnie inną stację, w zupełnie innej części miasta. Więc pytam jeszcze kibica w koszulce Cruz Azul, a potem jeszcze w samym metrze. Nie ma jednomyślności, ale przynajmniej kierunek już się zgadza, więc jadę. Trochę na czuja:-)

Dwa razy musiałem zmienić metro by tam dojechać. W metrze nie ma mapek, a ta którą miałem w kieszeni miała zbyt małe literki na moje stopniowo ślepnące oczy. A linii metra jest tu w Mexico City co najmniej 10, więc schemat metra jest odpowiednio rozbudowany. W samych wagonikach metra są mapki tylko danej linii i co ciekawe oprócz nazw stacji mają też obrazki obrazujące każdą ze stacji. To chyba dla analfabetów. Pierwszy raz coś takiego widziałem. W sumie dobry pomysł. Również dla niewidzących, jak ja:-)

Od stacji San Antonio trzeba jeszcze przejść niezły kawałek. Idę za grupkami kibiców. Już widzę stadion i pytam policjanta gdzie tu kasy biletowe, aż zauważam, że na koronie stadionu są rzeźby byków i torreadorów. Bo to Plaza de Torros, a nie stadion piłkarski. Idę jeszcze kawałek dalej. A tam okropnie długa kolejka do kas biletowych. Ile czasu to zajmie i czy zdążę na mecz? Dodatkowo, gdy już jestem tylko 20 metrów od kas, podchodzi facet z obsługi stadionu i mówi, że w tych kasach bilety już się skończyły i trzeba pójść do innych kas. Nie daję za wygraną i czekam. I cierpliwość się popłaca, bo po chwili znów kolejka rusza. Bilet kosztuje 120 peso, czyli ok USD 10.

Na stadion wpuszczają mnie pomimo, że mam niedozwolony plecaczek. Udaję, że nie mówię po hiszpańsku i … już jestem w środku. Pomimo 3 kontroli, a więc wielu więcej niż w Kolumbii. Praktycznie z ulicy wchodzi się prosto na trybunę dla kibiców. Dodatkowo płyta boiska jest wiele metrów poniżej poziomu ulicy i stadion okazuje się całkiem duży mimo, że z zewnątrz wygląda na stadion ligi okręgowej. Wypełniony już prawie po brzegi. Z prawej strony dominuje nad nami wysoka korona Plaza de Torros oraz kilka wysokich drapaczy chmur. Głównie biurowce.

Nad stadionem co chwila przelatują dość nisko samoloty podchodzące do lądowania na pobliskim lotnisku. Rozpoznaję Iberię oraz jumbo jet Air France. Zaraz pewnie będzie lądować Lufthansa, którą przyleciałem, zaraz, kiedy to było? wczoraj? No tak, tylko wczoraj:-) Tyle się już wydarzyło, że myślałem że jestem tu już  od dawna:-)

Na stadionie nie ma kiosków z jedzeniem, bo nie miałyby się gdzie pomieścić, ale ich funkcję sprawują przenośne stragany handlarzy. Roznoszą picie i jedzenie wśród kibiców. Ta przyjemność sporo kosztuje. Piwo, które w sklepie kosztuje 10-13 peso, a w restauracjach po 25-30 peso, tu kosztuje … 70. A przecież Tecate to sponsor drużyny gospodarzy. Tak samo jak cementownia Cruz Azul, która dała drużynie imię. To dlatego, tuż obok murawy leżą dwa worki cementu. Jeden szary, drugi niebieski z logiem sponsora oraz drużyny. Tylko że te worki są ogromne, po około 30 m.kw każdy:-)

Cruz Azul gra na bramkę, nad którą siedzę i nie wykorzystuje 3-4 dogodnych sytuacji sam-na-sam. Kibice – podobnie jak w Kolumbii czy w Hiszpanii – bardziej zajmują się gwizdaniem pod adresem sędziego czy graczy drużyny przeciwnej niż kibicowaniem swoim. Śpiewy wybuchają tylko po strzelonej bramce, jak się potem okazuje jedynej. W przerwie meczu kibice są bardziej ożywieni niż w jego trakcie. Bo na murawie rozłożono tor przeszkód, po przebiegnięciu którego śmiałkowie próbują strzelić do bramki przewrotką stojąc na kilkumetrowej wieży tyłem do bramki. Wyskakują w powietrze i lądują na nadmuchanym materacu. Całość wydaje się dość ryzykowna i pewnie ubezpieczenie w USA nie pozwoliłoby na tego typu zabawy po północnej stronie najdłuższej na świecie granicy. Cheerleaderki nie są tak aktywne jak podczas meczu Milionarios w Bogocie w Kolumbii.

Oprócz wykrzykiwania od czasu do czasu “Azul! Azul!” kibice są mało aktywni. Choć podoba mi się to że obok mnie po lewej siedział ojciec z dwiema małymi córeczkami i jeszcze mniejszym synkiem na kolanach. A po prawej matka z dwoma synkami. Atmosfera dość rodzinna i to pomimo tego, że siedzieliśmy w sektorze dla najzagorzalszych kibiców gospodarzy. Jedynie pod nami na dolnej trybunie było aktywniej. Wymachiwano dziesiątkami dużych niebiesko-biało-niebieskich flag. Ale kibicowanie takie sobie w porównaniu do kibiców Borussi Dortmund. Zobaczymy dziś podczas drugiego półfinału. Początkowo nawet nie wychodzi im o dziwo … meksykańska fala.

Jakim wynikiem zakończy się rewanż Borussi Dortmund z Realem? I czy Borussia zagra na Wembley w finale? Jak sądzicie?

Swoją drogą, to w tutejszych gazetach też widziałem zdjęcia Lewandowskiego. Niesamowite! Przecież jestem w jakimś malutkim miasteczku w środku Meksyku. Widziałem ten mecz w TVP, ale teraz odnoszę wrażenie, że Lewandowski sam zagrał przeciwko Królewskim. Pewnie, chłopak strzelił 4 bramki, super! Chwała mu za to. Ktoś inny mógł te okazje zaprzepaścić. Ale przecież ktoś mu podawał. Ktoś absorbował uwagę obrońców. Ktoś przerywał ataki Realu, bronił ich strzały. A teraz o tym całym zespole cisza, za to mamy kult jednostki. Dziennikarstwo czasami dziwacznie działa.

Jeżeli chcesz podzielić się z innymi, udostępnij:

Share on facebook
Facebook
Share on twitter
Twitter
Share on linkedin
LinkedIn
Share on whatsapp
WhatsApp
Share on email
Email

2 Responses

    1. SWid, trafna obserwacja. Kiedyś poznawałem nowe kraje również z perspektywy sklepów numizmatycznych, od jakiegoś czasu z perspektywy agencji nieruchomości, a ostatnio również z perspektywy “nogi”:-)

      Jutro mieliśmy jechać do Mexico City samochodem z moimi nauczycielami ze szkoły języka hiszpańskiego na mecz America – Tigres, które aktualnie zajmują dwa pierwsze miejsca w lidze meksykańskiej. Ale wymiękli gdy się okazało, że bilety na Stadion Aztecas (drugi największy stadion na świecie) kosztują po … USD 100 każdy. Szkoda. Następnym razem:-)

Skomentuj Sławek Muturi Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Kup Pomarańczową wolność finansową

 

Najnowszą książkę autorów bloga Fridomia i dołóż swoją cegiełkę do kupna mieszkania dla młodzieży opuszczającej domy dziecka. I Ty możesz pomóc.

 

Książkę kupisz klikając tutaj.