Capetown – Nairobi: podsumowanie podróży overland

Jestem już w Addis Ababie, stolicy Etiopii. Ale dopiero teraz robię podsumowanie mojej wycieczki z Kapsztadu do Nairobi drogą lądową. Okazało się to być dość długą wycieczką:-) Podsumowanie też jest – ostrzegam – dość długie:-(

Trasa: Capetown (RPA) – Port Elizabeth – Durban – Bloemfontein – Maseru (Lesotho) – Sani Pass – Durban (RPA)  – Richard’s Bay – Pongola – Mbabane (Swaziland) – Maputo (Mozambik) – Beira – Harare (Zimbabwe) – Lusaka (Zambia) – Chipata – Lilongwe (Malawi) – Blantyre – Milange (Mozambik) – Mocuba – Ilha de Mocambique – Mtwara (Tanzania)  – Dar es Salaam – Zanzibar – Jambiani – Zanzibar – Dar – Dodoma – Kigoma – Bujumbura (Burundi) – Kigali (Rwanda) – Kampala (Uganda) – Kisumu (Kenya) – Nairobi.

W sumie ponad 14 tyś kilometrów przez 12 krajów Afryki (po dwa razy odwiedziłem RPA oraz Mozambik) – kraje zaznaczyłem na bold powyżej:-)  W ciągu niecałych 5 tygodni. Publicznymi środkami transportu typu autobus, minibus, taksówka, motocykl – taxi, rower – taxi, prom. Często siedziałem w autobusie po 14-16 godzin, nie licząc czasu potrzebnego do zapełnienia się autobusu przed jego odjazdem (najdłużej chyba czekałem 3,5 godziny w Lusace, stolicy Zambii).

Co ciekawe, do RPA wjechałem na paszport polski (Kenijczycy potrzebują wizę), a do pozostałych głównie na paszport kenijski (Polacy potrzebują wizy do Lesotho, Zimbabwe, Zambii, Malawi, Tanzanii, Burundi, Rwandy, Ugandy i oczywiście do Kenii, a Kenijczycy do żadnego z tych krajów nie potrzebują wiz). Jedyną wizę, którą musiałem sobie kupić (zarówno Kenijczycy jak i Polacy potrzebują wiz wjazdowych) to Mozambik. I to kupiłem ją sobie dwa razy:-) Ale i tak zaoszczędziłem setki dolarów na kosztach wiz (średnio kosztują po USD 60 za wjazd).

W krajach tych obowiązuje język angielski lub francuski (Burundi i Rwanda) lub portugalski (Mozambik). Ale okazało się – było to dla mnie pewnym zaskoczeniem – że w swahili można się porozumieć również w Mozambiku czy Burundi i Rwandzie. Pojedyńcze osoby mówiące w języku swahili spotkałem też w Zambii. Swahili ma dużo szerszy zasięg niż się tego spodziewałem – powoli staje się językiem ogólnoafrykańskim i to bez wsparcia polityków, którzy dawno temu proponowali by język swahili zastąpił języki europejskich kolonialistów.

Podobnych podróży odbyłem już po Afryce więcej. Najdłuższą, 9-miesięczną, w 1989 w trasie LandRoverem z Polski do Kenii przez Afrykę północną, zachodnią, środkową i wschodnią. W sumie chyba 26 krajów. W 1999 przejechałem autobusami z Johannesburga przez Zimbabwe, Zambię, Malawi i Tanzanię do Kenii (6 krajow). Kilka lat później (w 2003?) z Angoli przez DR Kongo, Kongo, Gabon na wyspę Sao Tome i Książęcą. Jeszcze kilka lat później (2006?) z Mauretanii, przez Cabo Verde, Senegal, Gambię, Gwineę Bissau, Gwineę, Sierra Leone do Liberii (8 krajów). Poza Studexped’89, pozostałe 3 podróże były krótsze – po 2 – 3 tygodnie każda.

W ciągu tych 10-27 lat od czasu moich poprzednich podróży, dużo się w Afryce zmieniło. Do zmian na plus zaliczyć należy m.in. dużo lepsze drogi (tylko odcinki dróg w Tanzanii nie były asfaltowe); lepszej jakości autobusy (najlepsze w Kenii i RPA); lepiej ubrani ludzie (dzięki importowi używanych ubrań z Europy, nie widać już na ulicach obszarpańców, oprócz Addis Ababy); mnóstwo dużych shopping malls; wszyscy mają komórki (w Kenii najwięcej smartfonów); widać coraz więcej paneli słonecznych (nawet w wioskach); w Dar i w Kigali wyrosły wieżowce (w Nairobi znacząco ich przybyło); pojawiło się mnóstwo uniwersytetów (nawet w małych miasteczkach); na ulicach Kigali jest bardzo czysto (na ulicach innych miast niestety jest brudniej niż było kiedyś); żaden z policjantów zatrzymujących autobusy na punktach kontroli nie wymagał ode mnie łapówki.

Do zmian in minus zaliczyłbym m.in. wszędzie o wiele więcej ludzi (populacja Afryki rośnie w dramatycznie szybkim tempie); więcej śmieci w miastach, ale również przy drogach (plastikowe butelki, torebki oraz inne śmieci, których kiedyś nie było); wszędzie (oprócz Mozambiku i Etiopii) jest drogo; wiele dzieciaków nosi koszulki Barcy, Chelsea, MU, Arsenalu, Milanu czy Juventusu (w Mozambiku dodatkowo Sportingu Lizbona), rzadko widać koszulki lokalnych drużyn:-(

Do zmian neutralnych zaliczyłbym to, że wiele krajów zmieniło swoje flagi – m.in Lesotho, Rwanda, DR Kongo czy Etiopia. Nie wiem po co. Muszę się ich uczyć na nowo:-) Oraz to, że po nowo powstałych meczetach widać ekspansję religii muzułmańskiej. Dziś widać duże meczety nawet w Burundi czy w Ugandzie – krajach gdzie 27 lat temu Muzułmanów prawie wcale nie było.

Spędziwszy setki godzin w autobusach i przynajmniej ze 100 godzin czekając aż się one wypełnią przed wyruszeniem w trasę, miałem mnóstwo czasu na przemyślenia. Jak nigdy. Do internetu miałem okazję zaglądać tylko raz na kilka dni. Swój telefon po raz pierwszy (i jedyny) włączyłem w Burundi – musiałem bo czekałem na SMS-a z mojego banku w Polsce z kodem zabezpieczającym transakcję zakupu, przez internet, biletów na mecze Confederations Cup w Rosji (bilety udało mi się kupić dopiero po kilku nieudanych podejściach).

Za to miałem mnóstwo czasu na rozmowy z przypadkowo spotykanymi osobami. Takich rozmów – dłuższych – odbyłem ze sto lub więcej. Wiele się od nich nowego nauczyłem. Myślę, że poszerzyłem swój światopogląd oraz zrozumienie tego, na czym polega życie:-)

Do najfajniejszych rozmówców zaliczyłbym m.in. małżeństwo Polaków w Capetown; dwóch Białych Zimbabwejczyków, do których przysiadłem się w kawiarni; uczennica w Lesotho (jej rodzice zmarli na AIDS); Kanadyjkę oraz małżeństwo Australijczyków urodzonych w Zimbabwe w Swaziland; młody sprzedawca w Mbabane (Swaziland), który przedtem mieszkał w USA; pastor w Zimbabwe; młody prawnik w Harare; nauczyciel w Zambii; młody kelner w Lilongwe (Malawi), który wypytywał mnie o wolność finansową; konsultant Banku Światowego na Ilha de Mocambique; starszy gościu w Mozambiku; dr psychiatrii z Holandii, która pracuje w Dodomie (Tanzania); Dorota – Polka prowadząca pensjonat przy plaży Jambiani na Zanzibarze; Kenijczyk pracujący w jednym z ministerstw w Dar es Salaamie; młodzi wolontariusze w Burundi, jak się okazało beneficjenci projektu prowadzonego przez Roberta Zduńczyka, mojego przyjaciela od wielu lat; spedytor w Burundii; młoda prawniczka w Kigali; Ugandyjka wracająca do Kampali autobusem z Kigali; nauczyciel w Kenii. I wielu, wielu innych. Od każdego z nich nauczyłem się czegoś interesującego. Spotkałem też mnóstwo turystów z Europy, z Japonii, ze Stanów, z Brazylii – niektórzy też mieli dla mnie ciekawe historie. Co ciekawe, wśród turystów nie spotkałem nikogo z Polski (wcześniej, jeszcze w grudniu, spotkałem w Addis Ababie dwie Polki mieszkające od wielu lat w USA), ale za to aż dwa małżeństwa z Rosji.

Żadne miejsce (spośród tych, które już wcześniej miałem okazję odwiedzić) nie zmieniło się tak bardzo jak Jambiani. Opisałem te zmiany w moim wcześniejszym wpisie poświęconym wyspie Zanzibar. Ale dokonałem też wielu pomniejszych “odkryć”.

Bardzo fajne lotnisko w Cape Town. Jedno z najfajniejszych na świecie:-) Śnieg leżący na drodze w Górach Drakensberg w Lesotho. To, że w swahili łatwiej jest się teraz dogadać w Burundii niż w języku francuskim. Pytałem o coś po francusku, a ludzie (starzy i młodzi, na południu oraz na północy) odpowiadali mi w języku swahili, mimo iż nie wiedzieli iż pochodzę z Kenii. Dużym odkryciem była wyspa Ilha de Mocambique, nieco podobna do Zanzibaru oraz do wyspy Lamu w Kenii. Po raz pierwszy byłem też w Dodomie, stolicy sąsiadującej z Kenią Tanzanii. Zaskoczyło mnie to jak bardzo mieszkańcy Swaziland kochają swojego króla. Odkryciem były też dla mnie bony towarowe (tzw Zimbabwe dollars) w Harare. W Mozambiku zaskoczyło mnie to, że samochody jeżdżą po lewej stronie ulicy (tak jak w Anglii oraz w jej byłych afrykańskich koloniach). W Burundi jeżdżą po prawej (tak jak w Belgii), ale za to większość samochodów ma kierownicę po prawej stronie (tak jak w Anglii:-). Odkryłem kilka bardzo fajnych hosteli – m.in Legends w Swaziland, It’s a Small World w Harare, czy Mbaye Camp w Lilongwe (Malawi). Oprócz tego nocowałem w wielu słabych miejscach oraz niewielu fajnych (jestem ogromnym sknerą jeśli chodzi o hotele). Spodobało mi się to, że UE finansuje toalety w szkołach podstawowych w Swaziland.

Inne odkrycia: zwariowani rowerzyści w Burundii, pędzący ulicami poza miastami, bo trzymają się jadących ciężarówek i autobusów. Wydawało mi się to bardzo niebezpieczne, ale widać mieli w tym ogromną wprawę. Czasami nawet aż 5-6 było przyczepionych do tyłu jednej ciężarówki. Zakaz jazdy autobusami po godz 21-szej w Zambii – musiałem nocować w autobusie. Tę przygodę też już chyba wcześniej opisałem na blogu fridomia (drugi raz niespodziewanie w autobusie spałem jeszcze w Tanzanii, w drodze z Dodomy do Kigomy). Duży spadek wartości randa RPA – trudno mi się było przyzwyczaić do dużych nominałów cen w RPA. Cape Town jako miasto stało się jeszcze bardziej rozrywkowe niż z czasów kiedy byłem tam po raz pierwszy w latach 90-tych. W Dar es Salaam oprócz wysokich budynków, zaskoczył mnie też pozytywnie nowy system transportu miejskiego – DART – czyli coś podobnego do Metrobusów w Bogocie czy w Rio de Janeiro. Przy drugim moim pobycie w Dar, po powrocie z Zanzibaru, w wielu miejscach nagle były widoczne biało-czerwone flagi. Okazało się, że tego dnia były derby Dar es Salaamu, a barwy jednego z klubów – chyba Simba – są właśnie biało-czerwone. Widać je było wszędzie. Jedno z dań narodowych Zimbabwe – coś w rodzaju kaszy mannej ugotowanej na twardo – nazywa się “sadza”. Niemiłym dla mnie zaskoczeniem – aż stanąłem jak wryty przechodząc przez most – było duże wysypisko śmieci, które pojawiło się nad rzeką, dzielącą na pół LIlongwe. Pikanterii mojemu “odkryciu” dodaje to, że po drugiej stronie rzeki mieszczą się biura urzędu miasta.

W wielu krajach natykałem się na kenijskie marki produktów. Oprócz M-Pesa, o którym też już kilka dni temu napisałem, było to również Tusker (piwo), Kobil (stacje benzynowe, w Rwandzie mają prawie monopol rynkowy); Nakumatt i Tusky’s (sieci detaliczne); oraz liczne banki – KCB, Equity, I&M i inne. Natknąłem się na wiele mniej śladów polskich, co jest zrozumiałe ze względu na odległość oraz brak ogólnoświatowych polskich brandów. Niemniej w kilku sklepach widziałem polską wódkę Belvedere (w tym przypadku promocją zajmują się głównie francuzcy właściciele tej marki). W kenijskim markecie Nakumatt w Kigali, stolicy Rwandy, niedaleko hotelu des Milles Collines (który stał się słąwny po wzięciu udziału w filmie “Hotel Rwanda”) zaskoczył mnie widok długiej półki wypełnionej czekoladami marki Wedel. Większość opakowań miała napisy tylko w języku polskim – orzechowa, gorzka, itp:-) Kupiłem sobie jedną (cena ok PLN 10 za tabliczkę) i schrupałem nim zdążyła się roztopić:-) Zaskoczył mnie też widok koszulki Celticu Glasgow, mocno zniszczonej, ale z wyraźnym dużym nazwiskiem na jej tyle – ŻURAWSKI. Było to gdzieś w Malawi. Za to gdzieś w Tanzanii zobaczyłem chłopaka w koszulce Borussi Dortmund z nazwiskiem “Lewandowski” na plecach. Tylko raz widziałem to nazwisko co wskazuje, że poza Europą, Robert nie jest jeszcze tak popularny jak inne gwiazdy europejskiej piłki. Może gdyby grał w innej lidze niż Bundesliga? Ta jest o wiele mniej popularna w Afryce niż angielska, szkocka, włoska, hiszpańska, francuska czy nawet portugalska.

Największym jednak dla mnie zaskoczeniem było to, że przez zupełny przypadek natrafiłem w małej miejscowości w Burundi, Rumonge, niedaleko Budżumbury, projekt pomocowy finansowany przez Polish Aid, którego pomysłodawcą był Robert Zduńczyk. Wracałem do centrum tego małego miasteczka znad brzegów Jeziora Tanganyika gdzie obserwowałem załadunek małych drewnianych stateczków głównie piwem. Piwo było eksportowane do DR Kongo, po drugiej stronie Jeziora. Ponieważ w moim hostelu nie było WiFi i szukałem jakiejś kafejki internetowej, to moją uwagę zwróciło jakieś pomieszczenie z komputerami narysowanymi na jego ścianach. Okazało się, że owa Salle d’Informatique została sfinansowana przez Polish Aid oraz PEAEF, fundację założoną przez Roberta.

Oczywiście wiedziałem o tym, że Robert robił jakieś projekty m.in w Burundi, ale nie wiedziałem, że konkretnie w Rumonge. Zresztą nazwa tego miasteczka zupełnie nic mi wcześniej nie mówiła – zatrzymałem się tam na noc, by po nocy nie szukać noclegu w stolicy. Często tak robiłem podczas tej podróży i gorąco polecam tę metodę podróżowania – poza stolicami łatwiej jest znaleźć (tani) nocleg. Burundi nie jest dużym krajem, ale szanse na to, że natknę się niespodziewanie na projekt Roberta i tak są minimalne. A tu proszę bardzo…

W roku 1989 stolice Burundi i Rwandy wyglądały bardzo podobnie, oprócz tego, że Bujumbura leżała nad Jeziorem Tanganyika, a Kigali na wielu wzgórzach. Dziś bardzo się różnią. Bujumbura pozostała jakby w komorze czasu, zupełnie niezmieniona, może za wyjątkiem dużego meczetu, który wyrósł w jej centrum. Za to bardzo zmieniło się Kigali. Nowoczesne, wysokie budynki. Czyste ulice z równymi chodnikami. Zielone skwery i ronda. Obok Cape Town oraz Nairobi, Kigali to najbardziej wielkomiejskie miasto Afryki. Nie są takimi z pewnością Maseru, Mbabane, Lilongwe, Lusaka czy nawet Dar es Salaam. Spośród odwiedzanych stolic najgorsze wrażenie na mnie zrobiła Kampala. Może dlatego, że nie miałem czasu odkryć jej życia nocnego? Życie nocne zaskoczyło mnie swoją bujnością i rozwiązłością w Kisumu, w zachodniej Kenii. Zupełnie się tego nie spodziewałem. Za to spodobała mi się urbanistyka małych miasteczek w Mozambiku. Zwykle małe miasteczka w Afryce wyglądają jak zwykłe duże wioski – w Mozambiku mają urok małych miasteczek, podobnie jak gdzieś na południu Europy.

Nie miałem w czasie tej podróży żadnych niebezpiecznych momentów. Niczego mi nie skradziono, nikt mi nie groził, nie było momentów bym czuł się w jakikolwiek sposób zagrożony. Spisałem sobie całą listę wszystkich “niebezpiecznych momentów”, ale żaden z nich nie przekracza oceny “3” w skali od 1 do 10. Oto one:

Na granicę Malawi i Mozambiku dojechałem w nocy, a na dodatek nie było w całej wiosce elektryczności, jakaś awaria (1). W Burundi strofuję kierowcę minibusu gdy jadąc wysyła SMS-y (3). W Dodomie czuję, że zaczyna mnie łapać grypa, ale przechodzi po pół dnia (2). W Richard’s Bay w RPA posrałem się późnym wieczorem w krzakach tuż przy ruchliwej ulicy. Na szczęście była to jednorazowa biegunka (3). Coś mnie pogryzło w lewą nogę w jednym z hoteli w Tanzanii (3). Deszcz na przejściu granicznym pomiędzy Mozambikiem i Tanzanią utrudnia przeprawę przez rzekę (1). Nocowanie w autobusie w Zambii z pijakami (2). Ktoś się mnie czepia, że robię zdjęcia w Lusace. Chciał chyba wyłudzić trochę kasy, odchodzę bez problemu (1). Skończyły mi się franki burundyjskie w Rumonge – na szczęście jedyny bankomat działał (1). Wzywa mnie policja w Mozambiku przy jednej z kontroli drogowej. Bez żadnych konsekwencji (1).

To absolutnie kompletna lista moich dyskomfortów. Może oprócz skurczu w kolanie czy na tyłku z powodu zbyt długiego siedzenia w autobusie:-) czy dyskomfortu związanego z mało higieniczną toaletą na którymś z postojów. Takich dyskomfortów odnotowałem podczas tej podróży sporo. Jak widzicie, żadnej z powyższych sytuacji nie oceniłem powyżej “3”

Najfajniejsze kraje? W kolejności odwiedzania – RPA, Swaziland, Mozambik, Malawi, no i oczywiście Kenia. Po drodze widziałem kilka antylop w RPA oraz w Swaziland oraz kilka baboons w lasach Malawi. Dopiero w Kenii, tuż przy ruchliwej drodze, pomiędzy Nakuru a Naivashą i potem jeszcze za Naivashą zobaczyłem duże stada antylop oraz zebr. Dostrzegłem tez pojedyncze żyrafy.  A trzeba uwzględnić to, że w Kenii przejechałem zaledwie około 400 z ponad 14.000 km, które liczyła cała moja wycieczka z Kapsztadu:-)

Jeżeli chcesz podzielić się z innymi, udostępnij:

Share on facebook
Facebook
Share on twitter
Twitter
Share on linkedin
LinkedIn
Share on whatsapp
WhatsApp
Share on email
Email

12 Responses

  1. Az dziwne ze zabraklo Namibii – dla mnie zdecydowanie najfajniejsze miejsce Afryki… no ale ja jako marynarz mam pewnie powaznie skrzywione spojrzenie na swiat:)

    1. Pop, w Namibii byłem dwa razy i potwierdzam, że jest to jeden z fajniejszych krajów Afryki. Z pewnością jeszcze tam kiedyś zawitam.

    1. Małgosiu, dzięki za komplement:-) Cieszę się, że sympatycznie się czytało. Niektóre wyliczanki zrobiłem – znów – bardziej dla siebie by nie zapomnieć. Nie chciałem każdej sytuacji Wam opisywać bo “podsumowanie” wyszłoby jeszcze kilkukrotnie dłuższe:-)

    1. Robert, Mayotte postanowiłem odłożyć aż do momentu kiedy odwiedzę (i pewnie dłużej pobędę) Madagaskar. A jeśli chodzi o Mogadiszu, to akurat jestem w Somaliland, autonomicznym regionie Somalii. Do samego Mogadiszu się pewnie nie wybiorę – mój kuzyn, który do niedawna latał tam z Kenii jako pilot awionetek stanowczo mi to odradził. Rozważam by po powrocie do Kenii polecieć do Kismayu – na południu Somalii:-)

      O samym Somaliland wkrótce zrobię oddzielny wpis. Myślę, że udało mi się zdobyć kilka ciekawych obserwacji…

  2. Też potwierdzam, że fajnie się czyta takie dawki egzotyki podróżniczej (zamiast newsów, po długim dniu spędzonym w biurze) Troszkę szkoda, że nie wzbogacone zdjęciami (jak na blogach podróżniczych), ale przez to opisy działają mocniej na wyobraźnię.
    Dzięki Sławek, że wciąż chce Ci się dzielić swoimi podróżniczymi obserwacjami na blogu.
    Aczkolwiek mmie po przeczytaniu posta przypomniał mi się zauważony w ubiegłym roku duży napis/baner na budynku Oceanographic Museum of Monaco. I dał mi wtedy trochę do myślenia. A brzmiał: “Don’t travel the world, experience it” Ostatecznie po dłuższym zastanowieniu stwierdziłem, że przecież przemierzanie świata jest jednym ze sposobów jego doświadczania, więc nie ma tutaj sprzeczności/dylematu…

    1. Swid, dzięki za pozytywny feedback oraz za dający do myślenia cytat.

      Mnie te słowa kojarzą się z radą by unikać podróżowania w stylu samolot – klimatyzowany hotel – klimatyzowana restauracja – basen – lotnisko – samolot, lub przewodnik – muzeum – atrakcja turystyczna nr 1 – atrakcja turystyczna nr 2, 3 i kolejne, a raczej zwiedzać go podróżując, mieszkając i jedząc tak jak robią to mieszkańcy danej części świata. Ale to pewnie tylko jedna z możliwych opcji interpretacji tych słów.

      Jakieś inne perspektywy?

      1. Dostałem mailowo od Janka takie oto zapytanie:
        Witaj Slawku.
        Trzymam kciuki za Twoja Wyprawe na Gore Jasnosci..
        Mam tez bardzo przyziemna prosbe do Ciebie. Czy moglbys na lamach Fridomii podpowiedziec nam jak wedlug Twoich doswiadczen najlepiej jest sie ubrac na taka, wielotygodniowa wyprawe po krajach np srodkowej Afryki ?
        Jakie buty, z jakich materialow odziez, co polecasz na glowe itd..

        1. Janek,
          nie czuję się ekspertem od przygotowań do wypraw. W tę ostatnią wyruszyłem praktycznie bez jakichkolwiek przygotowań – sprawdziłem tylko do których krajów Polacy oraz Kenijczycy nie potrzebują wiz:-). Przepiąłem też przed wyjazdem z Polski moją kartę bankomatową z konta złotówkowego do konta EURO – Citibank kwoty wyciągane z bankomatów zagranicą przewalutowuje z waluty lokalnej na EURO i dopiero EURO na złotówki. Postanowiłem zaoszczędzić na jednym z przewalutowań:-)

          Miałem ze sobą tylko mały plecak (lubię podróżować “light”), a w nim kilka par majtek (po drodze prałem je gdzie tylko się dało), kilka t-shirtów. Podróżowałem w szortach i plastikowych klapkach. Plastikowe klapki są bardzo uniwersalne – i na drogę i pod prysznic.

          Wziąłem ze sobą parę zimowych butów bo myślałem, że będzie bardzo zimno w Lesotho, ale praktycznie ani razu ich nie założyłem (pomimo tego, że jednego wieczoru spadło tam kilka milimetrów śniegu). Zajęły niepotrzebnie dużo miejsca w moim niedużym plecaczku. Gdy rzeczy mi przybyło w trakcie podróży, to buty te przewiesiłem za sznurowadła przez pasek plecaka więc dyndały sobie na zewnątrz.

          Z jakich materiałów odzież? Raczej bawełna, ale nie jestem do końca pewien – nie zwracam uwagi na typ tekstyliów:-). Na głowie miałem pomarańczową czapeczkę, nie wiem z jakiego materiału, ale trochę mi się pociła w niej głowa.

          Ponieważ mam zwyczaj nocowania w najtańszych hotelach, to wziąłem ze sobą prześcieradło. Kładę je na łóżku by nie spać bezpośrednio w pościeli hotelowej:-)

          Miałem też ze sobą polar – cienki, lekki, a dodatkowo bardzo ciepły. Przydawał mi się głównie w klimatyzowanych autobusach:-) oraz w chłodne wieczory. Nie maiłem nic przeciwdeszczowego, ale zmokłem (dość porządnie) tylko raz na granicy Mozambiku i Tanzanii – nigdy tej granicy nie zapomnę:-)

          Nigdy też nie wykupuję ubezpieczeń na podróż.

          To co się przydaje w Afryce (kiedyś było mniej przydatne, dziś częściej o to pytają) to żółta książeczka szczepień. Gorąco polecam – raz pytał mnie o to nawet policjant podczas rutynowej kontroli drogowej. Warto podpisać książeczkę. Nawet nie wiedziałem, że trzeba i pewien służbista na granicy Swazilandu i Mozambiku się do mnie przyczepił. Podpisałem przy nim i zapytałem go “czy coś jeszcze?”:-) Chciał chyba łapówki, ale mój stanowczy ton schłodził jego zapędy:-)

          Łapówki nie zapłaciłem ani razu podczas całego mojego 4-miesiecznego już pobytu w Afryce. Ani w ogóle kiedykolwiek w życiu i nie zamierzam teraz zaczynać na stare lata:-) Do Polski wracam za 2-3 tygodnie…

    1. Robert, dzięki. Mam nadzieję, że Sebastianowi uda się uzdrowić finansową kondycję Kenya Airways, tak jak to wcześniej zrobił w przypadku LOT-u. Trzymam za niego mocno kciuki:-)

Skomentuj Sławek Muturi Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Kup Pomarańczową wolność finansową

 

Najnowszą książkę autorów bloga Fridomia i dołóż swoją cegiełkę do kupna mieszkania dla młodzieży opuszczającej domy dziecka. I Ty możesz pomóc.

 

Książkę kupisz klikając tutaj.