Zawsze coś nowego

Podróże kształcą. Zawsze można coś nowego dostrzec. Spojrzeć na znaną rzecz z nowej perspektywy. Czegoś nowego odkryć.

Wydawało mi się, że jestem starym wyjadaczem samolotowym. Pierwszy lot odbyłem na trasie Warszawa-Rzym-Nairobi w wieku 4 lat. Pierwszy samodzielny na trasie Nairobi – Frankfurt – Cologne/Bonn w wieku 6 lat. Leciałem samolotami ponad 100 różnych linii lotniczych. Mam karty frequent flyera kilku sojuszy i linii lotniczych. Ostatnio przez przypadek odkryłem, że na stronie Miles&More w moim profilu jest mapa świata z zaznaczonymi lotami, które ostatnio odbyłem. Okazało się, że w 2014 roku odbyłem ponoć 44 podróże lotnicze i pokonałem w sumie 123,461 kilometrów, czyli ponad 3 razy dookoła Ziemi lub 1/3 odległości na … Księżyc:-) Nie mam pewności czy te dane są dokładne. Niby niemiecka precyzja i staranność, niby Lufthansa to sprawna linia lotnicza dysponująca najwyższymi technologiami oraz kadrą wielu bardzo dobrych programistów, ale kilka podanych w moim profilu faktów się nie zgadza z moją pamięcią.

Najbardziej zaintrygowała mnie informacja, że w 2014 roku w powietrzu spędziłem 176,4 godziny (i to tylko w samolotach linii należących do sojuszu Star Alliance:-) Dużo to czy mało? Członek załogi średnio spędza w powietrzu 900 godzin rocznie. W roku 2008 spędziłem więcej godzin w powietrzu niż kapitan szerokokadłubowca (wiem bo dostałem z tej okazji od Lufthansy specjalną pamiątkę). Owe 176,4 godzin to 7 dni 8 godzin i 27 minut. A to już jest … 2% roku. Chyba jednak całkiem sporo. Swoją drogą, to personel latający spędza w powietrzu zaledwie 5 razy więcej czasu, czyli coś około 40 dni w roku. Oczywiście są to 24-godzinne doby, a nie 8-godzinne dni pracy. Dodatkowo sporo czasu zajmują im odprawy przedrejsowe, szkolenia, pełnienie dyżurów i inne zadania realizowane na ziemi.

Dlaczego się tym wszystkim przechwalam? Bo dziś widziałem z okien samolotu coś czego nigdy wcześniej nie widziałem.

Dziś rano leciałem z Zurychu do Warszawy. Embraerem 190 linii Helvetic Airways. Siedziałem na miejscu A, czyli przy oknie przy lewym boku samolotu. Widziałem centrum Zurychu, ośnieżone szczyty Alp, które niestety po chwili schowały się pod cienką, ale bardzo gęstą powłoką chmur. Chmurowy dywan jakby z białej, bitej śmietany ciągnął się potem do samej Polski. Niby dość nudne, ale dywan co chwilę zmieniał fakturę. Widać było jak wiatr kształtował poszczególne sektory owego dywanu. Śnieżnobiało jak okiem zasiał. Aż tu nagle coś dziwnego.

Tęczę widziałem już wiele razy z okien samolotu. Ale ta była dziwna. Bo jakby “leżała” na chmurach gdzieś nisko pod naszym samolotem. I na dodatek była stosunkowo mała i zupełnie … okrągła. Nie półkolista jak zwykle. Widziałem całe koło tęczy. Wychyliłem się do tyłu by móc ją jak najdłużej obserwować. A tu kolejne zaskoczenie. Owa okrągła tęcza przesuwała się ciągle i rytmicznie z nami. Widziałem ją cały czas w tym samym miejscu, nieco ponad silnikiem samolotu. Jak anioł stróż – cicho, spokojnie, stale sunęła za nami. Ewidentnie tęcza przesuwała się razem z nami. A więc to my ją jakoś tworzyliśmy. I rzeczywiście z prawego boku samolotu świeciło słońce. I to coś na kadłubie samolotu musiało odbijać światło w ten sposób, że gdzieś nisko nad nami, na chmurach, tworzyła się tęcza.

Zastanawiałem się co to może być. I dlaczego widać tylko jedną tęczę? Spodziewałem się, że gdy słońce nieco bardziej wstanie i promienie zmienią kąt nachylenia, to tęcza zniknie. Ale ona trwała dalej.

Gdy intensywnie się w nią wpatrywałem, dostrzegałem coraz więcej pierścieni tęczy. Pierścień w samym środku był najmniejszy i najbardziej  wyrazisty kolorystycznie. Wokół niego widać było kolejne, nieco większe i nieco bardziej rozmydlone pierścienie tęczy.  Gdy zaczęliśmy się zbliżać do lądowania i obniżać pułap lotu i tym samym zbliżać się do pułapu chmur, tęcza stawała się coraz mniejsza.

Pod koniec lotu w środku tęczy, która teraz przesunęła się do góry, na wysokość okien naszego samolotu, pojawił się kształt naszego … samolotu. Widziałem wyraźnie kadłub, zarys skrzydła, wyraźnie widoczny ogon. Samolot zaczął się powiększać. Aż ogon zaczął wystawać poza tył tęczy. Magia. Obrazek samolotu wpisany w tęczę szybko się przesuwał i przeskakiwał z jednej chmurki na drugą. Coś niesamowitego.  Aż w końcu zniknął gdy weszliśmy w poziom chmur. Jeszcze tylko na ułamki sekund pojawiała się sama tęcza – bez samolotu i nie okrągła, ale taka tradycyjna – półkolista. Za to bardziej niż zwykle żywa kolorystycznie. Taka jakby fluorescencyjna.

Może to była tylko fizyka. Zwykła optyka. Ale dla mnie to było magiczne wydarzenie. Czar nie prysł nawet po wylądowaniu na Okęciu gdzie okazało się, że obie moje walizki uległy uszkodzeniu:-) Że samochód, który czekał na mnie na ulicy pokryty był kilkucentymetrową warstwą kurzu. A ponieważ jest on jednocześnie środkiem transportu oraz nośnikiem reklamy Mzuri, to nie chciałem by jego widok był anty-reklamą i czekałem godzinę w kolejce do myjni samochodowej.

Podróże ładują moje baterie. Dają mi mocnego kopa. I głęboko relaksują. Dzięki safari oraz dzięki temu, że od paru dni niewiele zaglądałem do komputera, dziś w samolocie byłem w stanie przeczytać gazetę … bez okularów:-) Zawsze coś nowego.

Jeżeli chcesz podzielić się z innymi, udostępnij:

Share on facebook
Facebook
Share on twitter
Twitter
Share on linkedin
LinkedIn
Share on whatsapp
WhatsApp
Share on email
Email

12 Responses

  1. Sławku, ta tęcza na chmurach to tzw. Widmo Brockenu. Turyści górscy często to widzą, gdy wyjdą ponad poziom chmur.

    1. Wojtku, dzięki za wyjaśnienie. Brzmi sucho i naukowo, a słowo “widmo” wręcz ponuro, ale dla mnie i tak pozostaje magiczne. Cień samolotu widziałem na ziemi bardzo często. Zdarzało mi się też go widzieć na chmurach poniżej. Ale bez tej tęczowej aureoli:-)

  2. A może zaraz po zajęciu wygodnego miejsca w fotelu przysnąłeś, tęcza ci się przyśniła, a jak się obudziłeś to tęczy już nie było ;-)

    1. Robert, przyznam, że początkowo też tak myślałem. Zwłaszcza, że byłem po całonocnym locie z Nairobi do Zurychu. Wprawdzie dostałem up-grade do klasy biznes, gdzie fotele pasażerów rozkładają się do pozycji horyzontalnej, ale zawsze to nie własne łóżko. Wcześniej w lounge’u na lotnisku w Nairobi wypiłem dobrych kilka kieliszków szampana w towarzystwie grupy młodych Brytyjczyków wracających z Kilimandżaro oraz tanzanijsko-kanadyjskiego lekarza onkologa lecącego na konferencję do Pakistanu. Podczas porannego rejsu byłem mocno nieświeży i nieco zmęczony. Ale nie. Tęcza mi się nie przyśniła. Jak wyjaśnił Wojtek, okazała się być … zwykłym, pospolitym “widmem”

    1. Artur, nie, nie, pomyliłeś mnie chyba z bocianem:-))) A tak na serio, to inspirowałem się właśnie bocianami gdy planowałem by wylatywać z Polski na zimę do ciepłych krajów. Ten plan zamierzam tak w 100%-ach zacząć realizować od listopada tego roku, gdy stuknie mi 50-tka. Tym samym ta obecnie trwająca jest moją ostatnią zimą spędzaną w Europie Północnej. Do tej pory w czasie zimy jedynie wyskakiwałem do tropików na chwilę by doładować baterie. I to właśnie z takiego “doładowania” wróciłem wczoraj. Choć zimę mamy w tym roku nie najgorszą, to pewnie jeszcze raz tej zimy sobie gdzieś wyskoczę w tropiki na chwilę. Oprócz tego, chcę też tej zimy pojechać gdzieś na narty, bo pożegnać zimy z przytupem:-)

  3. “plan zamierzam tak w 100%-ach zacząć realizować od listopada tego roku”
    Może wreszcie zawitasz do San Diego… :)

    1. Krzysiek, dzięki za ponowienie zaproszenia. Bardzo chętnie odwiedzę ponownie San Diego przez które właściwie tylko raz przejechałem po drodze do Tijuany i dalej do Baja California Norte i Baja California Sur:-) Ustalmy datę mailowo.

  4. Sławku,
    Na tego posta nie przystoi mi nie odpowiedzieć :).
    Ta funkcja na stronie miles and more pojawiła sie w 2013.

    Sprawdziłem rowniez moje dane aby zobaczyć jak to sie ma do Ciebie. Ty pewnie korzystasz z Lufy okazjonalnie jak w większośći to Lufthansai Star Alliance.
    Od 1.1.2014 – spędziło mi się 299 godzin w powietrzu, co daje 0,475 przelotu na księżyc. Najkrótsza trasa 156 km (nie wiedziałem ze takie instnieją :) a najdłuższa to 9867 km Sao Paulo.
    Daje to 182 649 km i 112 lotów.

    Czasami zastanawiam sie czy tyle razy w roku wsiadam do auta swego.

    Raczej nastepna ksiazke napiszemy o lataniu niż o śmiesznych sytuacjach z najemcami :)

    PS
    Pamiętaj że te dane sa kasowane ze strony co jakis czas, np nie mam teraz danych z 2013 roku.

    pzdr
    Marcin
    Tychy

    1. Marcin, gratuluję wyniku, który wcale mnie nie dziwi pamiętając, że robiłeś wpisy na fridomię raz z Chin, drugim razem z samolotu w drodze do Brazylii czy z Chin. Mam nadzieję, że chociaż lubić latać:-) Dalekich, ciekawych podróży!

  5. “wyskoczę w tropiki na chwilę” :-) brzmi jakbyś miał wyskoczyć do pobliskiego spożywczaka po mleko i chleb :-)
    Do zobaczenia w Londynie

    1. Adam, no aż tak to nie jest. Ale rzeczywiście choćby najkrótszy, kilkudniowy wypad potrafi skutecznie naładować mi baterie na dłuższy czas. Do zobaczenia już dziś w Londynie:-)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Kup Pomarańczową wolność finansową

 

Najnowszą książkę autorów bloga Fridomia i dołóż swoją cegiełkę do kupna mieszkania dla młodzieży opuszczającej domy dziecka. I Ty możesz pomóc.

 

Książkę kupisz klikając tutaj.