Wyluzowani ludzie

Podróże kształcą. Dziś przejechałem do Bangkoku i już zdążyłem zebrać tonę różnych wrażeń.

W metrze na lotnisko Changi obserwowałem swoich współpasażerów. Widziałem po obu stronach las rąk zgiętych w łokciach o ok 45 stopni. Oczywiście były to łapki ze smartfonami. Jak armia ćwicząca na defiladzie. Wszyscy byli strasznie produktywni. Nie chcieli zmarnować ani jednej cennej minuty swojego życia. Dziewczyna siedząca obok mnie jednocześnie coś ogładała w telefonie (jakiś filmik) leżącym na torebce na jej kolanach i robiła sobie …makijaż. Głupio mi było zbytnio się w nią gapić więc nie wiem jak jej wyszedł ten makijaż. Inni pasażerowie nawet chyba tego nie zauważyli, tak byli skupieni na nie maronowaniu swojego czasu. A ja ucieszyłem się, że mogę sobie pozwolić na … marnowanie czasu, zwykłą podróżą.

Na lotnisku Changi znalazłem … paszport. Australijski. Leżał sobie na stoliku, a dookoła pustka. Zajrzałem do środka. Zdjęcia Johna, rocznik 1960. Paszport zaniosłem na informację. Wcale nie byli zdziwieni. Nie rzucili wszystkiego by szukać Johna. Ponoć tego typu przypadki trafiają im się codziennie. Puścili ogłoszenie, komunikat przez megafony. Ale John nie zareagował. Skąd wiem? Bo spotkałem go chwilę później. Zapytałem “Is your name John?” Odpowiedział, że nie. “Are you from Australia?” – znów zaprzeczył. Więc odszedłem myśląc, że chyba się pomyliłem, rzuciłem tylko, że znalazłem paszport i szukam właściciela. Po dłuższej chwili on sam do mnie podszedł. I serdecznie podziękował. Wspomniał coś o roztargnieniu poprzez … internet. Jak słowo daję:-)

W samolocie Air Asia (to ponoć najlepsza tania linia na świecie) i potrafię w to uwierzyć. Nie czepiali się braku wydrukowanej karty pokładowej, ani dwóch kawałków bagażu podręcznego, na pokładzie miejsca były przypisane, nie sprzedawali loterii, gazet, biletów do toalety miejskiej i czego tam jeszcze. Za to był bardzo szeroki wybór jedzenia, również na ciepło. I wyluzowany, miły personel pokładowy, nie traktujący pasażerów jak jakiegoś bezmyślnego bydła. Po przylocie, przy wyjściu był rękaw i czekali tam pracownicy naziemni z informacjami dla pasażerów lecących dalej.  Lot odbył się bez przygód.

Natomiast największy szok dnia przeżyłem na przystanku autobusowym. Zamiast w taxi wsiadłem w autobus do miasta. Konduktorka pokazała mi na którym przystanku mam się przesiąść do kolejnego autobusu. Jeszcze przed wyjściem z autobusu ktoś miło skomentował moje pomaranczowe kolory (takich komentarzy tylko dziś usłyszałem kilka, wszystkie bardzo miłe). Wysiadłem. Mój pierwszy autobus pojechał dalej, a ja usiadłem na ławeczce i czekałem na kolejny (nr 77). Po chwili podjechał autobus nr 155 (czy jakoś tak). Kierowca machał do mnie. Do mnie? – zapytałem go bez słów unosząc wysoko ramiona w znak zapytania. Tak, tak! – powtórzył i machnął bym wsiadał. Nieco zdziwiony wsiadłem. Może słyszął jak na lotnisku pytałem o kierunki? Okazało się, że myślał że jadę na ulicę Khao San (gdzie jechał też ten autobus i gdzie znajdują się setki hotelików i hosteli dla turystów z plecakami) i dlatego mnie namawiał bym wsiadał. Ja wprawdzie rzeczywiście będę tam nocował, ale wcześniej jadę na spotkanie z grupą polskich przedsiębiorców, którzy przyjechali do Bangkoku wraz z ASBIRO.

Tak czy inaczej, kierowca tego autobusu mnie zadziwił. Przystanek nie był na jakimś odludziu, na wsi, gdzie tempo jest powolne i ludzie mają czas dla innych. Był w centrum bardzo ruchliwego miasta. Kto był w Bangkoku wie o czym mówię. A tu prosze nie tylko mnie dostrzegł, zaprosił do autobusu, poczekał, ale jeszcze poświećił sporo czasu by mi pomóc odnaleźć miejsce do którego zmierzam gdy już dotrę na miejsce innym autobusem.

Kierowca autobusu nr 77 (oraz konduktorka sprzedająca bilety na przejazd) byli równie mili. A w kawiarni, w której zjadłem ciasteczko z herbatą, wiele osób się do mnie uśmiecha, choć głowę mam pochyloną nad klawiaturą. Nie tylko mili kelnerzy, ale też dwie młode dziewczyny, które siedziały za mną (czułem jak odwracają głowy w moim kierunku, niestety już sobie poszły) i dwaj faceci siedzący na przeciwko.

Nie wiem, może jestem podobny do jakiejś miejscowej gwiazdy, celebryty? Miałem kiedyś taką sytuację w RPA gdy byliśmy tam z synem na mistrzostwach w piłce nożnej. Obcy ludzie w barach stawiali mi drinki… Okazało się, że jestem podobny do byłego kapitana ich drużyny krykieta:-)

Jeżeli chcesz podzielić się z innymi, udostępnij:

Share on facebook
Facebook
Share on twitter
Twitter
Share on linkedin
LinkedIn
Share on whatsapp
WhatsApp
Share on email
Email

13 Responses

  1. Sławku, TY jesteś miłym i uśmiechniętym facetem, zatem nic dziwnego, że ludzie odwzajemniają uśmiech :-)
    Często nie zdajemy sobie sprawy jak potrafimy oddziaływać na innych. Jesteś wyluzowany, w życiu nie widziałam cię zdenerwowanego (ciekawe, czy bywasz…?) i zwyczajnie jesteś skazany na pozytywne odpowiedzi otoczenia :-)
    Wystarczy tego kadzenia :-)))) Ale to też info dla tych, którzy jeszcze nie poznali cię osobiście : Sławek jest kimś, z kim zwyczajnie człowiek lubi spędzać czas. Fajny gość, pozytywny, pozbawiony zawiści, negatywizmu i interesujący. Do tego ma poczucie humoru i samokrytycyzm.
    Kiedyś zarzucono mi na tym blogu, że zawsze piszę dobrze o Sławku. Chętnie bym dobrze pisała o wielu innych, ale nie miałam okazji jeszcze się zachwycić (poznać). No, może osobą Grześka Grabowskiego – kolejny super facet!
    Zachwycam się ludźmi, bo są wspaniali.
    I podobnie jak Ty, Sławku, widzę każdą najmniejszą uprzejmość w kolejce do kasy, na parkingu, na ulicy. Doceniam każdy gest, uśmiech i pomoc. Dla mnie zawsze coś dobrego zasługuje na wdzięczność i doceniam to. Tak jest zwyczajnie… dobrze :-)
    Za tydzień będę w pewnym ciekawym kraju i bardzo czekam na to, aby móc skomplementować mieszkańców tej pięknej wyspy :-) Oczywiście opowiem o nieruchomościach i mam nadzieję, że o uprzejmości też :-)

    1. Aga-ta, znów się zarumieniłem (w duchu, oczywiście, a nie na twarzy:-). Dzięki za ciepłą recenzję mojej postawy. Dzięki.

      Życząc Wam udanego urlopu, już się nie mogę doczekać relacji w kategorii “Nieruchomości za granicą”. Twoja relacja z Libanu była bardzo ciekawa. Z Libanem wiąże się kolejne wczorajsze wydarzenie. Rozmawiałem z pewną kobietą, właścicielką baru-restauracji tutaj w Bangkoku. Okazało się, że jest Ormianką. Nie zna języka rosyjskiego, bo urodziła się w Bejrucie i tam wychowała. Od razu pomyślałem o Tobie (widzisz? z czym mi się zaczęłaś kojarzyć:-) oraz o moich przyjacielach, którzy mieszkają w Bejrucie od kilku lat.

      Ormianka wraz ze swoim mężem posiadają restauracje również w Libanie, w Katarze i jeszcze w jakimś innym kraju (nie pamiętam nazwy kraju, pamiętam tylko, że też tam byłem:-). Twierdzi, że rozproszenie inwestycji po różnych krajach (to tak a propos ostatnich komentarzy jednego z Fridomiaków) okazało się błędem. Muszą cały czas doglądać swoich restauracji (bo przez kilka miesięcy, które spędza w Bangkoku, restauracja przynosi większe zyski, niż gdy jej tu nie ma) i w efekcie prawie nie widuje się z mężem. Bo mąż w tym czasie nadzoruje restaurację w innym kraju. Chcą się wycofać, ale kupili tę restaurację tak drogo, że teraz ponieśliby dużą stratę…

      1. Apropos Libanu i nieruchomości, to moi znajomi trafili na fatalnego wynajmującego w Bejrucie, który przy wyprowadzce postanowił solidnie zarobić na najemcach. Zaczęło się od kosmicznych cen za zniszczone przedmioty – w tysiącach dolarów (pewnie, gdyby zrobili szczegółową inwentaryzację z wyceną, kazali by zabrać kosztowne elementy wystroju. ..), za które zapłacili. To był jednak początek i sprawa trafiła do sądu. Stres ogromny, firma wynajęła prawnika i walczą. ..

        Pewnie to przypadek incydentalny, wiadomo, że potomkowie Fenicjan potrafią “robić” pieniądze, ale ten element stał się uzupełniającym do obrazka nieruchomości w Libanie.

        1. Agata, niestety cwaniaków na tym świecie nie brakuje. W każdym kraju, w każdym biznesie.

  2. Sławku, a może kolor pomarańczowy ma jakieś szczególne znaczenie w Tajlandii lub kolor ten zarezerwowany jest tylko dla buddyjskich mnichów ? :-)

    1. Krzysiek, nie przyszło mi to do głowy. Może to być dobrą hipotezą… Następną osobę, która okaże mi jakąś niezwykłą serdeczność, zapytam o to wprost:-)

      Wczoraj wieczorem, na przykład, pytałem ludzi o co chodzi gdy zobaczyłem dwa niezrozumiałe dla mnie zjawiska. Pierwsze w pewnej świątyni buddyjskiej. Otóż po wejściu do świątyni, w takim jakby dużym przedpokoju ustawionych było kilka (ok 8-10) stołów. Za każdym z nich siedziała kobieta, która przyjmował pieniądze od oczekujących w kolejce i wypisywała pokwitowanie przez kalkę, oddając kolorowe – jedna różowa, a druga biała z kolorowymi stempelkami – kwity wpłacającym. Kolejki chętnych do wpłaty były dość długie.

      O co chodzi? – pytałem oczekujących. Tajowie często wstydzą się mówić po angielsku, ale któraś z zapytanych dziewczyn pokazała mi mały napis w języku angielskim. Ruamkatanyu Foundation (Coffins donation). OK, coś zrozumiałem, ale nie do końca. Dopiero kolejna osoba wyjaśniła mi, że owe trumny są przeznaczane dal biednych, którzy umrą na ulicy. Pieniądze wspomagają też tych biednych, którzy ulegną wypadkom by mogli zostać zawiezieni do szpitala.

      Zrozumiałem, że ludzie sami mogą sie organizować, by pomagać najsłabszym. Niekoniecznie jest do tego potrzebne państwo, rząd i podatki.

      Drugie zdarzenie miało podobny charakter. Obok świątyni, w niedużym jakby parku, znalazłem zagrodę pełną krów. Tam też wielu ludzi wpłacało pieniądze w zamian za kwitek oraz garść siana. Tym sianem karmili te krowy. Nie przeszkadzał im nawet dość silny zapach krowich odchodów. Po co wpłacali pieniądze. Na fundusz wywozu tych ulicznych krów z miasta poza miasto, by uniknęły śmierci.

      Ciekawe, prawda? W Bangkoku byłem przedtem pewnie około 10 razy. Ale z czymś takim spotkałem się po raz pierwszy. To najlepiej pokazuje, że choć byłem w każdym kraju na świecie przynajmniej jeden raz, to z pewnością nie mogę o sobie powiedzieć, że “zwiedziłem cały świat”. W tych świątyniach byłem pierwszy raz.

      1. Ostatnio czytałam “Opowieści buddyjskie” autorstwa mnicha o nazwisku Ajahn Brahm, który święcenia i nazwisko otrzymał w Tajlandii właśnie (sam jest Brytyjczykiem z pochodzenia i teraz opatem jednego z klasztorów w Australii ). Po przeczytaniu tych historyjek i przesiąknięciu buddyjską filozofią nie dziwią mnie Twoje przygody z tego kraju :-)

        Brahm opisuje też w jednym z opowiadań Tajlandię lat 70-tych i historię komunizmu – niesamowita :-) Ale też charakteryzuje ten kraj krótkim stwierdzeniem, które najbardziej utkwiło mi w głowie. W Tajlandii 99/100 węży jest jadowitych, a ten jeden zadusi na śmierć :-)))
        Choć podobno ukąszenia są rzadkością – pewnie też dzięki pozytywnemu nastawieniu potencjalnych ofiar :-)

  3. Witaj Slawku; Dziekuje za chwile czasu oraz cieple rozmowy w Bangkoku. Po spotkaniu z Toba jakos mnie wcale nie dziwi ze wszyscy w tym dyzum miescie mieli do Ciebie pozytywne nastawienie. Jest to po prostu jakas taka aura ktora emanuje z Twojego srodka i przyciaga rownie pozytywne reakcje. Ksiazke przeczytalem od deski do deski z licznymi cennymi uwagami – i jak to zwyczajowo robie w roboczy sposob – jest troche pokreslona z zapiskami. Najcenniejsze okazaly sie sposoby jak prowadzisz fridomie i jak wspolpracujesz z swoimi pracownikami (celowo pisze wspolpracujesz – zamiast zarzadzasz). Mam nadzieje ze bedziemy mieli okazje ponownie sie spotkac – duzo dobrego zycze na azjatyckim szlaku – Marian
    PS. Kolor pomaranczowy kojarzy sie Tajom z kolorem szat mnichow buddyjskich – szafranowy kolor jest dobierany celowo aby utrzymywac wsrod mnichow dobra energie w ciagu dnia – majac na uwadze fakt iz sami mnisi moga jesc tylko do poludnia…
    PS. Wezami w Tajlandii nie ma sie co przejmowac (wpis Agaty) pod warunkiem ze ich sie nie drazni. Nie mowiac juz o tym ze Tajlandia jako pierwsza dala swiatu szereg lekow przygotowywanych na bazie jadu roznorodnych wezy. Poza duzymi miastami weze sa czescia lokalnego kolorytu zycia – i nie sa az tak grozne jak taipan czy ewentualnie czarna mamba..

    1. Marian, duże dzięki za bardzo ciepłe słowa pod moim adresem. Mnie też było bardzo miło Ciebie spotkać. Cieszę się też, że zaciekawiła Cię moja książka. Dzięki też za miłe życzenia. Być może będziemy mieli okazję się wkrótce znów spotkać – o ile będziesz wtedy na miejscu w Bangkoku. Rozmawiamy z Piotrem o tym by zrobić spotkanie dla Polaków (i może też Tajów) poświęcone inwestowaniu w mieszkania na wynajem w Polsce. Dam znać na łamach fridomii gdy już ustalimy termin. Z góry serdecznie zapraszam i mam nadzieję – do zobaczenia wkrótce.

  4. Slawku, a czy odwiedzisz najwieszy kurort w tajlandii czyli Pattaya? Ja m.in tutaj inwestuje od lat i zwroty sa na poziomie 8% netto. Serdecznie zapraszam chetnie opowiem jak to dziala.

    1. Tym razem nie planuję odwiedzić Pattaya, ale może wrócę w kwietniu lub w maju i wtedy zostanę w Tajlandii nieco dłużej. A jak liczysz zwrot netto?

  5. Oczywisicie netto – capital N, czyli po kilku latach dopiero wiadomo jaki jest rzeczywisty zwrot. Dla mnie netto jest tylko jedno:) jest to dokladnie tyle ile zostaje w mojej kieszeni.

    Kwiecien lub Maj bede w USA i Caribbean ale tylko
    OK 3 tyg. W razie czego zapraszam do Pattaya;)

Skomentuj Sławek Muturi Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Kup Pomarańczową wolność finansową

 

Najnowszą książkę autorów bloga Fridomia i dołóż swoją cegiełkę do kupna mieszkania dla młodzieży opuszczającej domy dziecka. I Ty możesz pomóc.

 

Książkę kupisz klikając tutaj.