Trochę o Sanya, trochę o nieruchomościach

Sanya to kurort na południowym krańcu wyspy Hainan.

Chińskie Hawaje. Plaże z palmami kokosowymi. Wiele condominiów i wysokich hoteli. Ubiory w bardzo kolorowe, kwieciste hawajskie wzory. Kapelusze. Ale też tradycyjne ubiory z różnych części Chin. No i całkiem sporo osób spacerujacych wzdłuż nadmorskiej promenady w … pidżamach. Osoby obu płci, w każdym możliwym wieku.

Śpiewy – karaoke co kilkaset metrów promenady. Czasami lepsze, czasami gorsze. Ale też niesamowity chór złożony w części ze stałych bywalców, ale w większości z przypadkowych przechodniów. Suuuper. Przechodzili, przystawali zaciekawieni, śpiewali na cały głos nie fałszując i po paru piosenkach szli dalej. A nowi dochodzili i chór dalej śpiewał. Chórem dyrygowała żwawa staruszka, nie wiem czy z zawodu dyrygentka, ale na taką wyglądała. Podobno trzon chóru zbiera się na ćwiczenia 2-3 razy w tygodniu w poranki. Tego niestety jeszcze nie widziałem. Może jutro.

Pytałem o to czy takie chóry są we wszystkich miastach w Chinach. Ponoć w Xi’an jest, w innych miastach nie ma. Szkoda bo to wspaniała tradycja sięgająca czasów przed rewolucyjnych. Ludzie – w większość starsi  – zamiast biernie oglądać w tv “Jak gwiazdy śpiewają”, czy “Mam talent”, itp sami wychodzą na ulicę i śpiewają ze znajomymi i nieznajomymi.

Zresztą Chińczycy – choć wydają mi się indywidualistami – to chyba lubią taki grupowy wysiłek. Oprócz chóru, na promenadzie, co parę metrów są grupy tancerzy. Tańce są różne. Nowoczesne, klasyczne, tradycyjne chińskie, klasyczne, Raz nawet wziąłem udział. Muzyka bardzo orientalna, jakby z Kazachstanu. Część tańczących kobiet też ubranych w stroje jakby z Azji Mniejszej – bardzo kolorowe, z koronkami, z fantazyjnymi okryciami głowy. Panowie tańczyli tak nieco po afrykańsku, z dużym wyczuciem rytmu. Więc dołączyłem ku radości przyglądającej się gawiedzi.

Zbiorowa gimnastyka. Proszę sobie wyobrazić nadmorską promenadę – z jednej strony dość ruchliwa ulica (o dziwo nie zbyt głośna bo jeżdżą po niej elektryczne skutery oraz elektryczne autobusy), z drugiej bardzo głęboka plaża. Pośrodku promenada wysadzana gęsto palmami i innymi tropikalnymi roślinami. Przy promenadzie ławeczki, pomniki, skwery. Na jednym z nich – dość dużym, w kształcie owalu – i wokół niego zebrało się około 500 osób. Głównie kobiety. Część ubrana w kolorowe sukienki i stroje, ale spora część ubrana w jednolite stroje. Największa grupa ma jasno zielone, seledynowe koszulki polo, mniejsza grupa bladoniebieskie, a najmniejsza grupa – różowe. Wszyscy do tego mają białe, luźne spodnie z materiału podobnego do płótna. Z głośników wokół skweru wydobywają się dźwięki muzyki i cały skwer idzie w marsz.

Ci zebrani w kole skweru idą powoli wkoło. Pozostali zebrani w alejkach wzdłuż skweru stoją w miejscu. Ale wszyscy zgodnie podrygują do taktów muzyki. Robią lekkie przysiady, rękami machają powoli i rytmicznie raz w lewo, raz w prawo, raz w górę, dwa razy w dół. Jakiś facet daje z głośnika jednosylabową komendę i wszystkie ręce i tułowia poruszają się nagle inaczej. W pełnej harmonii. Niektóre kroki są dość proste, inne nieco bardziej złożone. Nie znam się na rehabilitacji ani edukacji fizycznej, ale wydaje mi się, że te na pozór proste ćwiczenia są głęboko przemyślane i służą rozruszaniu wszystkich mięśni. Robi to wrażenie.

Klaśnięcia. Ale największe wrażenie robią klaśnięcia, które pojawiają się zupełnie nagle i niespodziewanie. I równo i rytmicznie. 500 par rąk. Tach! I znów – tach! tach! Aż przechodzą mnie ciarki. A po kilku chwilach inna odmiana klaśnięć. Otwartymi dłońmi o biodra. Nieco bardziej głuche bach! bach!

Czasami układy stają się dość dynamiczne. Równiutko jak na mustrze reprezentacyjnej kompanii wojskowej.

Chińczycy, choć wydają mi się czasami skrajnymi indywidualistami (widać to gdy przechodzą przez ulicę, gdy wpychają się jeden przed drugiego w kolejce, gdy nie mają czasu dostrzec drugiego człowieka w swoim zabieganiu o pieniądze) lubią działać zbiorowo. Znów jakaś grupa. Tym razem robią ci gyun, czyli ćwiczenia z pogranicza sztuk walki w zwolnionych obrotach.

Sanya to też ciekawa architektura.

Pięć wysokich bloków. Na prywatnej wyspie Phoenix, na którą nie zostaję wpuszczony. Może dlatego, że jadę na skuterze? Wysokie na kilkadziesiąt pięter budynki przypominają cygara, nieco grube i przysadziste u dołu, a może właśnie takie bardziej hawajskie. W dzień, bo wieczorem, gdy już zajdzie słońce zamieniają się w 5 ogromnych neonów. A właściwie to w różne przedmioty. Raz w gigantyczne akwarium, w którym pływają kolorowe rybki. Za chwilę w głębinę morską, w której pływa 5 gigantycznych meduz. Raz w ogromną mapę świata z zaznaczonymi kontynentami. A raz po prostu iskrzą się fajerwerkami lub po prostu szybko zmieniającymi się fantazyjnymi wzorami w szybko zmieniających się barwach.

Sanya to też trochę chińskie Las Vegas. Nie za sprawą kasyn – tych tutaj póki co nie dostrzegłem, choć jak powiedziała mi pewna Chinka z Pekinu – ponoć tu są. Ale za sprawą nowożeńców. Wszędzie robią sobie zdjęcia. W trakcie krótkiego spaceru po plaży natchnąć się można na pół tuzina lub więcej par nowożeńców robiących sobie zdjęcia. Czasami samodzielnie, ale najczęściej w towarzystwie faceta stojacego z dużą płachtą z aluminiową folią do podświetlenia fotografowanych obiektów, jakąś panną, której roli w tym procesie nadal nie rozumiem, profesjonalnego fotografa wyszukującego najbardziej oryginalne ujęcia. Najczęściej robi zdjęcia sukienki panny młodej.  Czasami do kompozycji przydaje mu się też pewien duży accesoir – Pan Młody.

Dziś pojechałem wynajętym skuterem (swoją drogą wypożyczalni jest mało i są drogie; skuter kosztuje BMB 90 za dzień podczas gdy w salonie można go kupić za RMB 3000; być może po targowaniu się jeszcze taniej) nieco wgłąb wyspy. Mijałem m.in. Sanya Marina i zbudowane tam obok mariny stare miasto, składające się z wielu 4-5 piętrowych kamienic, wraz z repliką jakiegoś znanego mi chyba z Francji kościoła oraz repliką pałacu z Wersalu. Zbudowano całe stare miasto. Ale jeszcze nie zostało zamieszkałe. W jednym tylko lokalu na parterze jest restauracja, ale też świeciła pustkami. Całość przypomina nieco Krasnoya Polana i miasteczek zbudowanych wokół Soczi na czas ostatniej Olimpiady Zimowej. Nieco depresyjnie.

Ale co to ma wspólnego ze sukniami ślubnymi? Próbując zajrzeć przez okno do wnętrza repliki kościoła (wnętrze bardziej przypomina salę balową z dużymi kandelabrami niż kościół) zobaczyłem pannę młodą w nietypowej pozie. Wiele ich już tu widziałem na plaży, w piasku i przy palmie, przy basenie, przy replice tortu weselnego, pozującej na tle pięknych rosłin i kwiatów. Ta panna młoda leżała plackiem na … trawie. A jej suknia była rozłożona na trawie tak, że tworzyła wokół jej głowy dość duże koło. Pan młody stał w bezpiecznej odległości obok. Dopiero potem fotograf pozwolił mu się położyć na sukience i zbliżyć swoje usta do ust panny młodej. Ale po chwili znów miał zniknąć z kadru. Nieco rozczarowany (pamiętam to uczucie z własnego ślubu, gdy byłem dodatkiem do sukni ślubnej:-)

Ożywił się gdy przejeżdżałem obok. Pomachał do mnie i poprosił mnie – po chińsku, a ja się domyśliłem o co mu chodzi – bym im pożyczył skuter. Gdy się zgodziłem to panna młoda wskoczyła na jego siedzenie, druhna rozpostarła krawędzie jej sukni by tworzyły perfekcyjne półkole wokół skutera, a pan młody miał robić “pajacyka” obok skutera. Tak więc w czyimś albumie ze zdjęciami ślubnymi wystąpi wypożyczony przez mnie skuter. No i ja, bo też mnie poproszono o dołączenie do młodych:-) Może fotografowi zabrakło nagle koloru pomarańczowego?

Hotele może nie są tak okazałe jak te w Las Vegas, choć architekci niektórych z nich  widać się starali. Wielu przyjezdnych, głownie z pólnocnych części Chin, gdzie w tej chwili jest najzimniej, mieszka w apartamentowcach z mieszkaniami na wynajem. Ich architektury nie powstydzono by się w Las Vegas czy na Hawajach. Ceny apartamentów zaczynają się już od BMB 80 za noc (około PLN 50) za sporej wielkości pokój (z własną łazienką) w kilkupokojowym mieszkaniu w nowym budynku w centrum miasta, tuż obok promenady.  Zdecydowanie wyższy standard reprezentują nowoczesne condominia z 30+ piętrowymi blokami, otoczonymi zielenią, z dużym okazałym basenem, salami do ćwiczeń i obowiązkowymi stołami do ping ponga.

Ceny sprzedaży – ok RMB 18.000 za m.kw. Przy 52-metrowym mieszkaniu (widna kuchnia z częścią jadalną, z której przechodzi się do sypialni z dużym łózkiem, dwiema szafami, itp, z którego przechodzi się dalej zarówno na balkon jak i do łazienki z prysznicem) daje to kwotę około RMB 936.000. Nie udało mi się niestety ustalić jakie są koszta transakcyjne (mój mandaryński jest nadal niestety zbyt ubogi).

A jaki można osiągnąć zysk z najmu? Przy wynajęciu na tydzień cena takiego pokoju wynosi RMB 180 za noc (przy wynajęciu na dłuższy okres spada, ale nie pamiętam do jakiej kwoty). Warto dodać, że teraz – okolice chińskiego nowego roku oraz okres zimy w północnych Chinach – to szczyt sezonu. Nie udało mi się ustalić cen najmu w okresie letnim (wtedy na Hainan jest turystom zbyt gorąco, zresztą u nich na północy też jest wystarczająco ciepło), ale pewnie są niższe niż dziś. Najtrudniej było mi się dogadać ws średnich wielkości pustostanów. Ustaliłem – trochę na migi, trochę dzięki kartce papieru, na której wypisałem dni miesiąca – że obłożenie średnio wynosi 70%. Podczas 2,5 miesiąca wokół chińskiego nowego roku jest bliskie 100%, a potem spada poniżej 50%.

Czyli wyliczając: RNM 180 x 250 nocy daje przychód rzędu RMB 45 000 rocznie. Czyli jakieś 4,5% (zakładając, że koszty transakcyjne przy zakupie wynoszą 8-9%).

Ale to zwrot brutto, po uwzględnieniu jedynie spodziewanego pustostanu. Całkiem nieźle, prawda? Ale od tego należy jeszcze odjąć koszty. Koszt obsługi administracji budynku to RMB 1200, ponoć rocznie, choć nie jestem tego na 100% pewien. W sklepach ceny owoców są podawane za 500 g, ale czasami zdarzą się ceny za 100 g. Gdyby jeszcze używano do tego łacińskich cyferek, to pół biedy, ale czasami informacja jest podawana tylko słownie, czyli w postaci niezrozumiałych dla mnie słów zapisanych chińskimi znakami. Tutaj ta kwota – RMB 100, czyli PLN 60 miesięcznie wydawała mi się zaskakująco niska, ale potwierdzić jej nie dałem rady. Kwota była podana za jakiś okres. Znam chińskie słowo określające zarówno “rok” jak i miesiąc, ale to było jakieś inne słowo. Gdy dopytywałem czy jest to RMB 100 miesięcznie, potwierdzono mi, że tak.

Opłatę do administracji pokrywa właściciel mieszkania. To zrozumiałe. Natomiast totalnie zaskoczyła mnie wysokość prowizji za zarządzanie najmem. Otóż wynosi ona … 50%!!! przychodów z najmu. Ile?” – dopytywałem. “50%”. Aż zapisałem to na kartce by się upewnić, że moja rozmówczyni nie miała na myśli np “15%”. Okazuje się, że teraz to nie Chiny stosują dumping cenowy, tylko … Mzuri:-)

Zwrot spada zatem co najwyżej do niecałych 2,2% % rocznie. I to przy założeniu 70%-owego poziomu obłożenia, który wydaje mi się dość wątpliwy, biorąc pod uwagę kilka czynników. Sezonowość najmu. Fakt że nawet teraz – pod koniec wysokiego sezonu – jest mnóstwo pań i panów siedzących w centrum na plastikowych taboretach z charakterystycznymi plastikowymi kartonikami na kolanach z napisem coś w stylu “pokoje na wynajem” – mogę się tylko domyślać. Potwierdziło się to w moich z nimi rozmowach, jeden pokój poszedłem nawet obejrzeć, choć miałem już gdzie nocować  To że widać mnóstwo budujących się kolejnych condominiów. Niektóre place budowy wyglądają na porzucone lub przynajmniej od dłuższego czasu zawieszone.  A jednocześnie na balkonach istniejących jest mnóstwo banerów z numerami telefonów, co też może być oznaką kiepskiego biznesu. Inną oznaką jest to, że liczne tutaj biura nieruchomości zatrudniające nawet po 50-60 agentów świecą raczej pustkami. Agenci pracują w nich do godziny 22-ej i pewnego wieczoru gdy tylko przystanąłem przy witrynie, to pewna młoda dziewczyna wyskoczyła z agencji nieruchomości i chciała mnie od razu zabrać by pokazać mi jedno z mieszkań. Trochę dwuznacznie to zabrzmiało, ale z pewnością obyło by się bez żadnych podtekstów, chodziło o biznes nieruchomościowy.

Dodatkowo dochodzi jeszcze jeden czynnik wspólny dla wszystkich inwestycji w najem krótkoterminowy. W odróżnieniu od najmu długoterminowego, lojalność najemców jest żadna. Jeśli tylko powstanie jakieś lepsze condominium (nowsze, większy basen, bliżej morza, itp), a jest to tylko kwestią czasu, to turyści będą omijać Twój apartament w starszym budynku, już nie modnym.

Jeden taki apartamentowiec obejrzałem sobie dość dobrze. W ciągu dnia. Moją uwagę zwróciło coś nietypowego jeśli chodzi o polskie standardy. Gaz, woda i elektryczność w tych apartamentach jest na … przedpłatę. Idziesz do biura zarządcy budynku (mieszczącego się oczywiście na miejscu), wpłacasz gotówkę, administrator budynku doładowuje ci kartę, którą następnie zasilasz licznik danego medium w swoim mieszkania. Szybko i prosto. Czy tak będzie też kiedyś w Polsce? Właścicielowi mieszkania odpada kupa roboty z rozliczeniami. Najemca nie musi się obawiać tego, że właściciel go oszuka. I odwrotnie.

Czy zatem polecam Sanyę? Jako miejsce na wypad turystyczny – tak. Głownie ze względu na ludzi, którzy tu przyjeżdżają odpoczywać. Na ciepłe kąpiele w morzu. Na bogatą (choć wcale nie tak bardzo tanią) ofertę owoców, owoców morza i wszelkiego innego pysznego jedzenia. Jako miejsce do nauki języka mandaryńskiego – zdecydowanie nie. Nie ma tu ani jednej szkoły dla cudzoziemców. I nie dziwię się dlaczego. Turystę z Europy zdarza mi się tu zobaczyć raz na 3 dni. W większości są to turyści z Rosji, którzy przylatują na tydzień-dwa, niekoniecznie po to by się uczyć języka.  Expatów spotkałem w ciągu 12 dni – dwóch. Austriak, który wykłada zarządzanie turystyką na tutejszym uniwersytecie (płynnie mówi po mandaryńksu bo studiował w Chinach) oraz Włocha sprzedającego lody, który też płynnie mówi po mandaryńsku bo mieszka tu od kilkunastu lat. Popytu zatem nie ma, to i podaży też nie. Nawet w Warszawie jest więcej szkół nauki języka chińskiego niż w Sanya, Tu nie ma chyba ani jednej. A nauczyciele, których znajdywałem w podstawówkach i liceach najcześciej nie znali języka angielskiego. Żaden z nich nie miał doświadczenia w uczeniu dorosłego (cudzoziemca). Będę musiał zmienić nieco plany wakacyjne i w czasie gdy będzie tam wystarczająco ciepło, udać się po nauki do Pekinu.

Jeszcze bardziej zdecydowanie odradzam Sanyę jako miejsce do inwestowania w najem.

 

Jeżeli chcesz podzielić się z innymi, udostępnij:

Share on facebook
Facebook
Share on twitter
Twitter
Share on linkedin
LinkedIn
Share on whatsapp
WhatsApp
Share on email
Email

13 Responses

    1. Robert, jak sam wiesz, różne pomysły przychodzą ludziom do głowy. Tutaj w Sanya zainwestowało ponoć sporo Rosjan. Ciekawe ilu z nich już się przekonało, że było to bezsensowną inwestycją? No chyba, że im chodziło nie o zwrot z najmu, tylko o ucieczkę z Rosji z pieniędzmi pozyskanymi w nielegalny sposób (nie lubię określenia “brudne pieniądze”, pieniądze są czyste – pomijając fakt, że banknoty przechodzą przez tysiące rąk – tylko czasami ludzie robią bardzo brudne rzeczy by ich pozyskać jak najwięcej).

  1. mimo wszystko zwrot może być lepszy niż zwrot z zakupionego przez Polaka apartamentu na wybrzeżu Bułgarii – kolega który tam kupił powiedział mi że zwrot jest żaden, bo zarządzający wynajmuje czasami jego (i wiele innych) mieszkań bez informowania właściciela, więc opłata za zarządzanie wynosi 100 a nie 50 % :)
    swoją drogą Sławku to trudno jest porównać prowizję z obsługi najmu krótkoterminowego z prowizją z najmu długoterminowego :)

    1. Małgosiu, masz rację, nie da się do końca porównać prowizji za zarządzanie najmem długoterminowym z najmem krótkoterminowym. To drugie jest o wiele bardziej czasochłonne (konieczność sprzątania, prania pościeli i ręczników, itp). Ale z drugiej strony odpada wiele czynności jak przy najmie długoterminowym – wielokrotne pokazywanie mieszkania potencjalnym najemcom (przy najmie krótkoterminowym zwykle najemcy rezerwują konkretne mieszkanie poprzez zdjęcia w internecie i opis, nie mają czasu na to by po przyjeździe na miejsce rozpocząć poszukiwania; przy najmie długoterminowym chcą dokładnie rozpoznać miejsce gdzie planują się zatrzymać na dłużej i porównać różne mieszkania), podpisywanie długiej umowy najmu, robienie inwentaryzacji, windykowanie należności (bo płatność jest zwykle pobierana “z góry”), selekcja najemców i wiele innych.

      Swoją drogą to mam pytanie do Fridomiaczek i Fridomiaków, którzy posiadają w swym portfelu mieszkania na najem krótkoterminowy: jaką prowizję płacicie firmie, która pomaga Wam w obsłudze najmu?

      1. Sławku, dobrze, że zakończyłeś wiesz jaki wątek. My „wywołani do tablicy” czujemy się bardziej tu niż tam (bo tam powiedziałem, że odpowiadać więcej nie będziemy). Zatem, jak najbardziej potwierdzam praktyki jakie stosują bułgarscy zarządcy nieruchomości, o których pisze Monte. My, jak już kiedyś na blogu wspominałem, byliśmy „szczęśliwymi” posiadaczami lokum nad Morzem Czarnym w Bułgarii. Dla tych, którzy są ciekawi, podaję link do miejsca gdzie to było (moim zdaniem skądinąd bardzo pięknego miejsca): http://dineviresort.com/pl/port-jachtowy-dinevi.html. Był to ośrodek przylegający bezpośrednio do tego portu jachtowego. Można rzecz, że najlepszy kompleks w całej miejscowości Sveti Vlas, a niektórzy twierdzili, że w całej Bułgarii. Sama miejscowość pięknie położna, otoczona z jednej strony morzem a z drugiej górami. Ale do rzeczy, bo pytałeś Sławku o prowizje dla firm obsługujących najem. Prowizje są tam na poziomie 30 %, jednak każdy zarządca robi wszystko aby ten procent był wyższy. Przykłady ? Ot na przykład pranie pościeli przykładowo (bo nie pamiętam dokładnych cen) 50 pln. Ale do tego np. 40 pln taxi. Wytłumaczenie zarządcy ? No, że musi dojechać przecież do punktu, gdzie jest prana pościel. Tak jak by kurierowi płacić dodatkowo za taxi, bo przecież jakoś musi tę paczkę dowieźć do odbiorcy. Inne ciekawe fortele, to łączenie przyjeżdżających gości w większy transport z lotniska, ale już kasowanie każdego właściciela nieruchomości jak by nasz gość jechał sam taxi. Po cenach wolnorynkowych rzecz jasna. Oczywiście standardem było, że gość X wyjeżdżał na przykład 20 lipca, a kolejny przylatywał np. 25 lipca. Można założyć, że w te kilka nocy pomiędzy i tak ktoś mieszkał. I wówczas jak fajnie napisał Monte, prowizja sięgała 100 %. Już to kiedyś tu pisałem, że biznes w wynajem mieszkań za granicą ma sens tylko w jednym przypadku. Gdy nas stać na, dajmy na to, pięć takich mieszkań i jesteśmy tam cały sezon sami w jednym, koordynując najem pozostałych. Oczywiście można wówczas zlecać komuś sprzątanie, odbiór gości, ale kontrolując pobyty oraz wydatki. A na koniec wątku bułgarskiego absolutny hit z naszej umowy bułgarskiego zarządcy nieruchomości (nie najmu, a nieruchomości). Otóż napisane tam jest (a mam tę umowę na pamiątkę), że płacimy kwotę 400 euro rocznie, w przypadku płatności w GOTÓWCE, lub 400 euro plus VAT, w przypadku płatności na KONTO. I to było już po wejściu Bułgarii do Unii Europejskiej. Można ? Można.
        Mamy obecnie jedno mieszkanie nad Polskim morzem. Było wynajmowane parę lat, ale zrezygnowaliśmy z tego powodu, że goście bardzo niszczyli mieszkanie oraz z tego powodu, że sami teraz jeździmy z dzieciakami. A, że możemy jeździć na długo, to wynajem przestał mieć sens. Co do cen zarządców to też to były opłaty rzędu 30 %. Jednak, akurat nasza firma (działająca legalnie) doliczała VAT, co dla nas, końcowego odbiorcy, oznaczało wyższe kwoty. Było to więc 30 % plus VAT. Mieliśmy też inne mieszkanie w hotelu 4* (aparthotel) nad polskim morzem. W stylu gwarantowana kwota najmu 8%. To już kiedyś ktoś na blogu opisywał ten schemat. Mieszkanie warte 200.000 pln sprzedawano po 250.000, gwarantując, że przez pięć lat dostaniemy %, który przyniesie nam 5×10000 pln. Proste prawda ? Ja osobiście nie jestem zwolennikiem (już) takiej formy inwestycji. Ale aby nie było tak pesymistycznie, znam wiele osób mieszkających nad morzem, którzy swoją ciężką pracą stały się osobami niezależnymi finansowo. Ludzi, pracujących na zwykłych posadach, także państwowych, którzy mają już wiele mieszkań wynajmowanych w sezonie. Zarabiają na tyle duże pieniądze, że po sezonie, najlepsi dokupują kolejne mieszkanie. Ale sami sprzątają, obierają gości, piorą oraz remontują itd. Znamy jedną osobę, która krok po kroku wykupiła cały mały blok (z 8 mieszkaniami). Nie jest to jednak pasywny przychód, bo wymaga dużo pracy. Choć będąc sprawiedliwym, można to określić jako przychód „półpasywny”. Takie osoby ciężko pracują dwa miesiące, a przez dziesięć miesięcy mogą żyć z tych pieniędzy.
        I słowo komentarza co do tych opłat. Jak widzę, standardem jest kwota około 30 %. To jednak zupełnie inna praca niż firm obsługujących mieszkania całorocznie. Inne też są kwoty, bo wynajem takich mieszkań wakacyjnych to kwoty rzędu 200-250 pln lub i więcej za dobę. No i jeśli ktoś bardzo chce żyć z wynajmu takich mieszkań, to jednak chyba w górach zwrot jest większy, bo i sezon jest cały rok, a nie dwa miesiące jak nad morzem. Może ktoś ma takie mieszkanie w górach to potwierdzi/zaprzeczy ?
        Pozdrawiam
        Adam

        1. Adam i Ania, duże dzięki za wiele bardzo ciekawych informacji oraz obserwacji z Waszej praktyki inwestowania w najem krótkoterminowy/ wakacyjny. Też przestrzegam – przy każdej możliwej okazji – przed gwarancją zwrotu. W biznesie nie ma cudów. Ten kto inwestuje ryzykuje, a jeśli ryzykować jest gotów ten, który sprzedaje lub pośredniczy, tzn, że swój zarobek za ponoszone ryzyko gdzieś wkalkulował i zapłaci za to … inwestor. Inaczej być w biznesie nie może.
          PS W Dinevi byłem kilka lat temu gdy rozkręcałem konsulting na Bałkanach. Miejsce rzeczywiście bardzo ładne i dużo spokojniejsze niż Złote Piaski czy inne. Namawiano mnie wielokrotnie na zainwestowanie. Kolega nawet wynegocjował jakąś “specjalną promocję”, ale grzecznie podziękowałem. Kolega próbował potem sprzedać, w końcu machnął ręką. Kilka lat temu zdecydował poczekać aż rynek się odbije. Nie mam wieści od tego czasu.

        2. To naprawdę wspaniałe, że mamy w gronie Fridomiaczek i Fridomiaków osoby z tak różnymi doświadczeniami w realizacji różnych strategii i – co waniejsze – gotowe dzielić się swoją wiedzą. Ogromnie Wam za to dziękuję. Wasze doświadczenia będą bardzo pomocne tym, którzy dopiero pracują nad skrystalizowaniem własnej strategii inwestycyjnej.

  2. Taka ciekawostka zasłyszana od nauczycielki angielskiego, która mieszkała 10 lat w chinach – otóż poranne zabieganie i przepychanie na ulicach często wynika z tego, że pracodawcy nakładają kary na pracowników za każdą MINUTĘ spóźnienia. Do tej pory ciężko mi w to uwierzyć, może przy okazji jakiejś konwersacji będziesz mógł Sławku kogoś zapytać jak to wygląda ;-)

    1. Tomek, o tym nie słyszałem. Postaram się zapytać o to jutro podczas spotkania z szanghajską Polonią, no chyba, że ktoś z Fridomiaków mieszkających (obecnie lub w przeszłości) w Chinach odpowie nam wcześniej:-)

  3. Sławku, zacząłeś od tak malowniczego i apetycznego opisu, że od razu chciałam szukać połączeń i lecieć na wakacje, aby to wszystko zobaczyć!

    Inwestycje, podobnie jak kredyty hipoteczne – tylko w PLN. :-)

  4. I jeszcze coś: nie martw się zanadto, że MZURI stosuje dumpingowe ceny za obsługę :-))))) Nie trzeba o tym myśleć :-)))) Dobrze jest, podwyżka nie jest konieczna :-))))))

    1. Aga-ta, masz rację. Podwyżki nie rozważamy i mam nadzieję, że nigdy nie będziemy musieli:-) Wolimy się skupiać na systematycznym powiększaniu skali niż na zwiększaniu marży jednostkowej. Pomagasz nam w tym Ty jak i wszyscy inni Klienci, którzy polecają usługi Mzuri swoim znajomym. Jesteśmy ogromnie wdzięczni za każde takie polecenie.

Skomentuj Sławek Muturi Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Kup Pomarańczową wolność finansową

 

Najnowszą książkę autorów bloga Fridomia i dołóż swoją cegiełkę do kupna mieszkania dla młodzieży opuszczającej domy dziecka. I Ty możesz pomóc.

 

Książkę kupisz klikając tutaj.