Rynek nieruchomości na Grenlandii oraz dylemat Pierre’a

Grenlandia to kraina o powierzchni ponad 2,1 mln km kwadratowych. Jest niemal 7-krotnie większa od Polski, a zamieszkuje ją tylko 56 tyś osób, czyli tyle ile mieszka w Będzinie, Bełchatowie, Białej Podlaskiej, w Piekarach Śląskich, Raciborzu, Świdnicy czy w Wejherowie i mniej niż liczą sobie mieszkańców Pabianice, Pruszków, Tomaszów Mazowiecki czy Żory. Wyspa – największa na świecie – jest tak ogromna, że leży zarówno na zachód, na południe oraz na północ, ale też – ciekawostka – na wschód od Islandii.

Większość mieszkańców Grenlandii mieszka w kilkunastu miasteczkach i wioskach rozsianych wzdłuż wschodniego, południowego i zachodniego wybrzeża wyspy. Ja zdołałem odwiedzić – jak dotąd – tylko dwie małe osady na wschodnim wybrzeżu (o dziwo, ponoć dzięki działaniu Gulfstromu o wiele cieplejszym zimą niż wybrzeże zachodnie) – Kulusuk i Tasillaq.

Trudno tu mówić o jakimś rynku nieruchomości. Ludzie mieszkają tutaj w… nie, nie! Nie w igloo. To jeden z mitów jakich pełno w naszych głowach. Igloo nigdzie nie widziałem. Mieszkają w niedużych drewnianych domkach, pomalowanych – po skandynawsku – na bardzo żywe kolory. Rogi budynków oraz okiennice są pomalowane na biało. I choć dostrzegłem wiele porzuconych domów (taki podobno można dostać za darmo od gminy) i nigdzie w wiosce nie ma dróg asfaltowych, to górzysty teren i liczne zatoki mini-fiordów i jezior powoduje, że całość tworzy bardzo malowniczy, sielski krajobraz.

Domki te – jak się dowiedziałem – są sprowadzane z Danii w formie gotowych elementów („kit”) do samodzielnego złożenia. Rozumiem, że największym wyzwaniem jest złapanie poziomu podłogi w tym górzystym i skalistym terenie. Domki stoją na wysokich – od pół – do dwu-metrowych platformach z szarego betonu, albo wręcz na drewnianych palach różnej wysokości by zniwelować nierówności terenu. Te „kits” są przygotowywane dla domków 43-, 54- lub 65-metrowych i nieco większych. Technologia kits ulega poprawie na przestrzeni lat i wprawne oko jest w stanie określić wiek domków po drobnych różnicach w ich wyglądzie. Ziemię na postawienie domku przydziela gmina, a taki kit kosztuje typowo równowartość kilku tysięcy Euro.

Dużym wyzwaniem na Grenlandii jest infrastruktura. Nie ma kanalizacji i w każdym domku, w ubikacji stoi coś na kształt toi-toi. W moim hosteliku też coś takie było. Coś co z zewnątrz przypomina zwykłą muszlę ubikacyjną, ale bez syfonu i spłuczki, a w środku ma technologię typu toi-toi. Trochę śmierdzi, ale na szczęście toaleta była poza głównym domkiem, w takim jakby dużym wiatrołapie. Woda do prysznica i do gotowania pochodziła z ogromnego metalowego zbiornika, który też się mieścił w wiatrołapie. Elektryczność pochodzi z dużego – sądząc po hałasie, chyba dieslowego – generatora w centrum wioski. Ciepło nie wiem skąd, ale w domkach są poprowadzone rury do w miarę nowoczesnych i wydajnych kaloryferów. Ogólnie technologia domków jest taka, że wszystkie instalacje nie są schowane w ścianach, tylko są rozprowadzone po ścianach. Przynajmniej tak było w dwóch domkach, które udało mi się odwiedzić. Do jednego z nich wpadłem by spróbować mięsa foki. Widziałem w mini-porcie kilka upolowanych fok, zapytałem stojącego obok faceta czy jest tu jakaś restauracja gdzie mógłbym spróbować tego mięsa. Odpowiedział, ze restauracji tu nie ma, ale doradził bym po prostu poszedł do kogoś do domu. „Tak po prostu?” – dopytywałem i zapytałem czy w takim razie mogę wpaść do niego:-) Zgodził się i mnie zaprosił.

Ogólnie ludzie są bardzo przyjaźni, choć nieco nieśmiali. Zadziwiająco wiele osób doskonale władało językiem angielskim. Jedną młodą dziewczynę wręcz dopytywałem czy mieszkała kiedyś w jakimś angielsko-języcznym kraju. Okazało się, że nie. Była tylko raz, przez ok 10 dni, na Igrzyskach Arktycznych w Kanadzie. Gdzie w Kanadzie?” – dopytywałem. „W Northwest Territories, w Yellowknife” Wow! To tam jeszcze nie byłem… Gdy szedłem pieszo z lotniska do osady (ok 3 kilometrów), to zatrzymał się przy mnie facet jadący ogromną koparką firmy CAT. Zapytał czy idę do Kulusuk (było ot pytanie z rzędu retorycznych, bo ta droga kończyła się na tej właśnie osadzie) i zaproponował bym wskoczył do środka. Zamiast wskakiwać musiałem się wgramolić do kabiny będącej na wysokości pierwszego piętra polskiego bloku. Jazda czymś takim w takich okolicznościach przyrody była zupełnie odlotowym przeżyciem. Gadałem sobie z nim po drodze. Ze dwa razy prawie wypadłem z kabiny na jakichś ostrych zakrętach. Spotkałem wiele osób, które bywały w świecie (kierowca koparki też). Wiele osób było w Danii, Niemczech, na Islandii. Dość popularne – i doskonale rozumiem dlaczego – są wśród Grenlandczyków (nie lubią gdy ktoś o nich mówi „eskimosi”, to dla nich obraźliwe) … Wyspy Kanaryjskie. Kierowca koparki okazał się bardzo miłym gościem – spotkałem go potem wielokrotnie w osadzie – raz z grupą wspólpracowników układał kanalizację, drugim razem poił swoje psy, kolejnym razem wracał z kościoła z rodziną. Poznałem jego żonę i synka.

Naturalne jest, że ludzie sobie pomagają. Przez wiele dłuższych chwil stałem sobie w mini-porcie i obserwowałem kry i góry lodowe pływające po morzu oraz ludzi, którzy pływali w małych łodziach pomiędzy tymi krami. Czasami się zacięli pomiędzy dwoma kawałkami kry. I wtedy z pomocą płynęli im na odsiecz inni. Raz widziałem jak mała łódka, której udało się przepłynąć jakimś wąskim przesmykiem pomiędzy dwoma dużymi kawałkami lodu, zawróciła gdy jej kapitan zorientował się, że płynąca za nim daleko większa łódka nie zdołała się przebić i utknęła. Zawrócili i spokojnie odholowali większą łódź do portu – siłując się z krą, w tej większej łódce zatarł się silnik. Innym razem przechodziliśmy z Pierre obok domku przy którym dwóch młodych chłopaków (tak jakby starszy i młodszy brat) rozbierali mięso foki.  Zapytałem Pierre czy będzie ok jeśli do nich podejdę. Podeszliśmy, pogadaliśmy, a na koniec starszy brat odkroił dla Pierre’a kawałek mięsa. “Kawałek” ważył chyba ze 3-4 kilo i ten chłopak nie chciał za to jakichkolwiek pieniędzy. Pierre mu jednak wcisnął jakiś banknot do kieszeni spodni.

Prawie przy każdym domu jest od kilku do kilkunastu psów Husky. Pierwszego wieczoru poczułem się trochę nieswojo. Gdy wyszedłem z hostelu (choć był otwarty, to nie zastałem w nim żadnej osoby z recepcji czy obsługi, więc tylko zostawiłem swoje rzeczy w jednym z pokoików i wyszedłem na spacer, na ulicach też nie było żywej duszy) natknąłem się na stada wyjących psów. Wprawdzie zachowywały odległość, ale bałem się, że gdyby jeden do mnie podbiegł, to reszta szybko by się dołączyła. Dopiero po chwili zorientowałem się, że są przywiązane na łańcuchach – lider sam, pozostałe psy w parach.

Spotkałem też Polaków. Najpierw czworo z Dolnego Śląska, a potem resztę ich grupy – kolejne 14 osób z różnych części Polski, m.in. z Kalisza. Ponieważ wioska była nieduża (ok 250-300 mieszkańców), to z niektórymi z Polaków spotkałem się jeszcze wielokrotnie. Witaliśmy się już jak starzy znajomi, choć nie pamiętam imienia choćby jednej z tych osób.

O wiele więcej czasu spędziłem z pewnym Francuzem, o którym już wspominałem przed chwilą i który mieszka na Grenlandii od 2006 roku. Jest nauczycielem sztuki malarstwa, a jego żona lekarką. Mieszkają daleko na północy, na zachodnim wybrzeżu, około 1000 km na północ od Nuuk, stolicy Grenlandii. W odróżnieniu od pewnego Duńczyka, który mieszka w Nuuk od 20 lat, Pierre mówi po grenlandzku na tyle dobrze, że potrafił się dogadać z mieszkańcami Kulusuk, którzy posługują się zupełnie innym dialektem tego języka. Jest prawdziwym pasjonatem Grenlandii. Opowiadał mi o tym jak trafił na Grenlandię, jak poznał swoją żonę (też Francuzkę), jak poluje na foki i jak wygląda życie na Grenlandii. Opowiadał mi o kolorach zorzy polarnej, o świetle o świcie. O swoim pierwszym polowaniu na foki – podobno dopiero po upolowaniu foki, uznać można obcego za tubylca. Najwięcej opowiadał mi o swoich psach, o ich różnych charakterach, o tym jak ze sobą pracują w psim zaprzęgu, o tym jak nastąpiła sukcesja z liderki na jej syna.

Choć znaliśmy się krótko, Pierre bardzo się przede mną otworzył. Nie czułem skrępowania by zapytać go o to jak się porównują zarobki lekarza na Grenlandii z zarobkami we Francji. Sporo mi też mówił o kosztach utrzymania ich standardu życia. On z kolei bardzo mi dziękował za informacje nt wolności finansowej i inwestowania w najem.

Żona Pierra w przyszłym roku kończy 65 lat i ma przejść na emeryturę. Powinni wrócić do Francji, ale Pierre zupełnie sobie tego nie wyobraża. „Co miałbym zrobić ze swoimi psami?!”. Stało się dla mnie jasne, że dla Pierra perspektywa powrotu do Francji to ogromne wyzwanie. Bardzo serdecznie zapraszał mnie bym odwiedził go w Ummannaq.

Grenlandia po grenlandzku to Kalaallit Nunaat. Wydaje mi się, że jest to dosłowne tłumaczenie Zielonego Lądu, ale nie jestem pewien. W sumie chyba nikogo o to nie zdążyłem tam na miejscu zapytać. Gdybym ja miał nazwać tę krainę, to nazwałbym ją „Fokland” – nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego jak ważne są foki w życiu Grenlandczyków. To źródło wszystkiego – mięso stanowi podstawę diety; skóra służy nie tylko ubraniu od stóp (buty ze skóry foki) do głów, ale też jako pościel na łóżko, itp.; tłuszcz – służył kiedyś do oświetlenia oraz jako paliwo do gotowania; kości są wykorzystywane jako narzędzia do pracy. Żałuję, że nie zdążyłem dopytać o to czy z zabitej foki cokolwiek jest wyrzucane.

Jednego wieczoru zobaczyłem kilka grupek ludzi, których oczy były skierowane – jak jeden mąż – w kierunku pokrytej górami lodowymi zatoki otoczonej wysokimi, częściowo pokrytymi śniegiem górami (widok jak z pocztówki). „Co się stało?” – zapytałem, myśląc, że może wywróciła się któraś z łodzi kursujących pomiędzy Kulusuk i Tassilaq. Wszyscy – młodzi i starzy, kobiety i mężczyźni – wypatrywali fok. Bo podobno ktoś je tam zauważył w wodzie.

Choć byłem tam bardzo krótko, Grenlandia zrobiła na mnie ogromne wrażenie. I też zadziwiająco wiele wrażeń, jak na tak krótki pobyt (2 dni). Pewnie dlatego, że jest zupełnie inna od tych wszystkich miejsc, które kiedyś udało mi się odwiedzić. Nie wszystko jest tam landrynkowe i romantyczne. Okazało się na przykład, że na Grenlandii jest strasznie dużo śmieci. Starocie są wyrzucone na wysypisko nad samym morzem. Z domów rury z kanalizacją biegną na .. plażę. Widziałem jak ktoś ot tak, wyrzuca śmieci przez okno. Wokół domków pełno jest walających się starych rupieci. Jak mówił mi Pierre, Inuici nie przywiązują się do rzeczy – niesprawny harpun porzucają tam gdzie odkryli, że jest już niesprawny. Tłumaczył, że wynika to z tego, że myśliwy polujący w tych srogich warunkach nie może sobie pozwolić na zbędne ciężary.

Przyznam, że korci mnie by odwiedzić Pierra, ale musiałbym to zrobić w ciągu najbliższych 10 miesięcy, bo potem może opuści tę ogromną wyspę. A przecież najbliższe 8 miesięcy to będzie okres srogiej zimy, a ja postanowiłem, że rok 2015 będzie ostatnim moim kontaktem ze śniegiem:-) Mam dylemacik, na szczęście nieporównywalnie mniejszy niż dylemat Pierre’a.

Jeżeli chcesz podzielić się z innymi, udostępnij:

Share on facebook
Facebook
Share on twitter
Twitter
Share on linkedin
LinkedIn
Share on whatsapp
WhatsApp
Share on email
Email

7 Responses

  1. Ciekawy opis, dziekuję. Włąsnie wrocilismy z żoną z pierwszej, krotkiej wyprawy na Islandię, któ®a nas urzekła i obiecaliśmy sobie wrócic tam w przyszłym roku. Po tym opisie, wydaje się, że do Islandii dorzucimy również Grenlandię , choćby rowniez na te 2-3 dni.

    1. Adam, dzięki za komplement. Też teraz spędziłem kilka dni na Islandii, głównie w Reykjaviku. I muszę przyznać, że bardzo się zmienił na plus. 10-12 lat gdy byłem tam po raz pierwszy, to miałem wrażenie, że jest to przerośnięta wioska. Teraz stare domki odnowiono, dodano nowoczesne tarasy lub duże przeszklone witryny. Powstało mnóstwo nowych budynków, w tym budynek filharmonii (Harpa) tuż nad morzem. Jest więcej rzeźb i małej architektury miejskiej. Mnóstwo knajpek i restauracji. Mnóstwo turystów. 10-12 lat temu aż tylu nie było.

      Ale oczywiście reszta Islandii jest wielokrotnie ciekawsza od samej stolicy. Na Islandii czułem się jakbym trafił gdzieś na księżyc – inaczej wygląda ziemia, do tego gejzery, źródła z ciepłą wodą, kratery wulkanów śmierdzące siarką, jeziora z wodą fosforyzującą różnymi kolorami i odcieniami granatowego lub błękitnego. No i lodowce wchodzące wprost do morza. Dróżki przez górskie przełęcze. Malownicze doliny. Odlot.

      A Grenlandia okazuje się jeszcze bardziej odlotowa:-) Wrażeń mnóstwo. Zachęcam.

      1. Na Reykjavik poswiecilismy zaledwie parę godzin, ale kilka dni z gejzerami, wodospadami i kraterami zrobilo na nas kolosalne wrazenie, pomimo rosnacej ilosci turystow. W zeszlym roku juz 600 000 osob odwiedzilo Islandie.

        Generalnie z ponad 50 krajami zwiedzonymi, zawsze uwazalem sie za globtrottera, ale po przeczytaniu Twojego bloga, musialem zweryfikowac te poglądy :)

        1. Adam, nie przejmuj się liczbami i nie porównuj do innych. Znaczenie ma tylko to co wyniosłeś ze swoich podróży. Z innej beczki: w zeszłym roku Islandię odwiedziło już ponad milion turystów. Jak na kraj liczący 330 tyś to sporo. Islandczycy są genialnymi marketingowcami swego kraju. Potrafili nawet z wybuchu swojego wulkanu w kwietniu 2010 roku (i całego zamieszania w ruchu lotniczym na całym świecie) zrobić atut turystyczny:-) Mają do siebie dystans i potrafią się z siebie śmiać. My w Polsce zdecydowanie zbyt poważnie podchodzimy do siebie samych.

  2. Sławek, piękny opis tego fascynującego kraju, choć dwa dni tam to zdecydowanie za mało. Bardzo polecam zachodnie wybrzeże ze słynnym lodowcem Ilulissat oraz wycieczkę na lądolód.

    Aha, Kalaallit Nunaat oznacza “ziemia ludu Kalaallit” czyli tamtejszych mieszkańców (swoją drogą, język Inuitów jest chyba jednym z najbardziej pokręconych na świecie).

    1. Wojtku, dzięki za dodatkowe info. Może się jednak skuszę i na wiosnę przyszłego roku (lub początek lata) polecę jednak na zachodnie wybrzeże Kalaallit Nunnat. Na dłużej.

Skomentuj Sławek Muturi Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Kup Pomarańczową wolność finansową

 

Najnowszą książkę autorów bloga Fridomia i dołóż swoją cegiełkę do kupna mieszkania dla młodzieży opuszczającej domy dziecka. I Ty możesz pomóc.

 

Książkę kupisz klikając tutaj.