Konkretnie w jaki sposób “podróże kształcą”? – casus transportu miejskiego w Libreville

O tym, że ponoć podróże kształcą słyszał pewnie każdy z nas. Bierzemy to stwierdzenie za coś oczywistego i niepodważalnego. Podobne powiedzenia funkcjonują też w innych językach. Np. w Anglii funkcjonuje powiedzenie „travel broadens the mind”, we Francji – nie wiem, a Rumunii mówią coś w stylu „Calatorie e o lectie de viata” (piszę to z pamięci, a przeczytałem kiedyś w bukaresztańskim metrze), co oznacza podróż jest lekcją życia.

Wszyscy o tym słyszeliśmy i pewnie nawet się z tym zgadzamy.

Ale czy ktoś z Was zastanawiał się kiedyś nad tym w jaki konkretnie sposób podróżowanie kształci? Czego tak naprawdę uczy? Na czym owe lekcje polegają? Bo chyba nie na siedzeniu w klasie przez 45 minut od dzwonka do dzwonka i przepisywaniu notatek z tablicy. Na czym polega mechanizm nauki i czego się uczymy podróżując?

Chwilę się nad tym zastanawiałem ostatnio. Jak to dobrze mieć trochę czasu dla siebie samego:-) Do czego doszedłem w swoich przemyśleniach? Sami oceńcie (wpis wyszedł mi nieco przydługi, sorry)

Podróżując nie tylko dowiadujemy się dużo na temat geografii świata czy samej Polski. Zaczynamy rozpoznawać nazwy krajów i być może Gambia przestaje nam się mylić z Gabonem, a Tarnobrzeg z Tarnowem. Zaczynamy rozumieć jak daleko są jedne miasta od drugich. Widzimy jak inna jest roślinność czy ukształtowanie terenu. Na własnej skórze poznajemy jak duże bywają rozpiętości pomiędzy temperaturami na różnych kontynentach, a nawet w ramach jednego kontynentu czy kraju. Jak duży wpływ na komfort poruszania się może mieć wilgotność powietrza. Zaczynamy też być bardziej świadomi różności kulturowej odwiedzanych miejsc. Poznajemy trochę ich historię (w szkole uczymy się głównie historii własnego kraju i własnego narodu). Zaczynamy kojarzyć kto w jakim kraju mówi jakimi językami. Jakie panują religie i wyznania. Zaczynamy odróżniać akcent wielkopolski od małopolskiego.

Zaczynamy dostrzegać różnice kulturowe. Jak się ludzie zachowują. Czy żyją bardziej intensywnie od nas czy może mniej pośpiesznie. Czy są uśmiechnięci czy spięci w sobie, przyjaźnie czy wrogo nastawieni do turystów, otwarci czy zamknięci. Jeśli jesteśmy dociekliwi to może uda nam się wychwycić to czy ludzie w nowym dla nas kraju są bardziej nastawieni na kasę, czy może na edukację swoich dzieci, czy bardziej na budowaniu swojej przyszłości czy beztroskim cieszeniu się radościami dnia dzisiejszego. Czy lubią szpanować swoimi samochodami i gadżetami czy raczej przejawiają skromność i powściągliwość.

Możemy się dowiedzieć co ludzie jedzą. Co piją. Co wiedzą o świecie poza ich krajem. Czy są kibicami bardziej Barcelony czy może Chelsea lub Arsenalu. Z czym – jeśli w ogóle z czymkolwiek – kojarzy im się Polska. Kogo ze swoich sąsiadów lubią, a z kogo się naśmiewają podobnie jak my z Czechów.

Katalog tego co możemy zaobserwować jest bardzo długi. Im większe doświadczenie i obycie turysty, tym katalog się wydłuża. Widzę to gdy spotykam w Afryce turystów z Europy. Ci, którzy są tu po raz pierwszy, są tak zszokowani kulturowo, klimatycznie, gastronomicznie i pod każdym innym względem, że ich receptory pozostają w dużym zamęcie. Nie potrafią dostrzec niczego szczególnego. Ich obraz Afryki pozostaje tak samo powierzchowny jak był przed przyjazdem na „Czarny Ląd”. Choć po powrocie do Polski przyznają sobie prawo do mówienia o Afryce z pozycji „ekspertów”. Śmieszą mnie tacy “spędziłem-dwa-tygodnie-w-Afryce eksperci”.

Gdy spotka się starego wygę, który zjechał Afrykę wzdłuż i wszerz i/lub w jednym kraju przemieszkał parę lat, to jego obserwacji warto posłuchać. Choć też to zależy od tego czy jest otwartym człowiekiem, prawdziwie ciekawym świata obserwatorem czy też styranym życiem nieudacznikiem, który przeniósł się do Afryki, bo tutaj – jako Białemu – należy mu się szacunek, na który w swoim kraju by nie zasługiwał.

Ale wracając do mechanizmu nauki stosowanego przez „podróże”. Według mnie polega on nie tylko na obserwacji otoczenia, rozmowach z miejscowymi, czytaniu przewodników. Nauka odbywa się w sposób bardzo prosty, codzienny, zwykły, „przyokazyjny”.

Przejście przez ulicę w Gabonie, w Wietnamie czy w Indiach nie wygląda tak samo jak przejście przez ulicę w Warszawie, w Poznaniu czy w innym mieście w Europie (choć nawet w Anglii różni się mocno od przejścia przez ulicę „na Kontynencie”). Aby tu nie zginąć, musimy się nauczyć czegoś nowego. Po prostu. Od dwóch tygodni – każdego dnia o 6-stej rano, odcinają w tej części Libreville, w której mieszkam, wodę. Aż do wieczoru (ponoć trwają jakieś prace konserwatorskie, ale nie dałbym sobie głowy uciąć:-). Musiałem się tego nauczyć i się do tego dostosować. Inaczej zacząłem planować swoje prysznice, nauczyłem się łapać wodę do wiaderka w łazience, które nie od razu wiedziałem do czego będzie mi potrzebne.

Choć jestem Kenijczykiem i czuję się nim w 100%-ach, to jednak pewnych rzeczy okazało się, że zapomniałem. Jak pytasz Kenijczyka na ulicy, którym autobusem dojedziesz gdzieś tam, to nie wolno zacząć od pytania, z którym się do niego zwracasz. Z uśmiechem i pobłażaniem w głosie przypomniano mi ostatnio kilkukrotnie zasady kenijskiej (afrykańskiej) komunikacji. Kilkoro facetów niezależnie od siebie, w różnych miejscach Nairobi, zanim odpowiedzieli na moje pytania, powiedzieli “Halo, good morning to you, too. How are you?” i dopiero gdy im odpowiedziałem to zapytali bym przypomniał im moje pytanie:-))) Przed pytaniem musi nastąpić przywitanie się. „Dzień dobry. Jak się masz? Co słychać u Twojej rodziny? i dopiero wtedy może pojawić się pytanie. Pewien urzędnik, z którym tu w Gabonie coś załatwiałem przedstawił mi się na początku rozmowy. Rozmawialiśmy kilkanaście minut i dopiero wtedy z bardzo lekkim wyrzutem przypomniał mi, że ja mu się na początku rozmowy nie przedstawiłem. Potem używał mojego nazwiska w rozmowie kilkukrotnie, a ja nie pamiętałem jego. Kolejne faut pas.

Naukę otrzymujesz także poprzez to, że gdzie indziej niż w Twoim rodzinnym mieście, Twojej dzielnicy, znajduje się sklep. Co innego się w tym sklepie kupuje. Płaci się inną walutą. Żeby nie dać się oszukać musisz się nauczyć szybko przeliczać czy piętnaście tysięcy franków CFA to dużo czy mało. Musisz się nauczyć rozpoznawać banknoty (często bardzo zniszczone i słabo rozpoznawalne). Gdzie indziej niż w Twoim miejscu zamieszkania jest bankomat. Dziś stałem w kolejce do bankomatu ponad 1,5 godziny (pamiętacie kiedy Wam się to ostatni raz przydarzyło?) – były tylko dwa, a oczekujących było ponad 100 osób. Na szczęście wcześniej sprawdziłem czy na bankomacie widnieją loga jakiś międzynarodowych systemów płatniczych – przekonałem się wcześniej wielokrotnie, że moja Mastercard nie rozmawia ze wszystkimi rodzajami bankomatów zagranicą. Wartościowa lekcja. Stojąc w kolejce i rozmawiając z ludźmi, obserwując ruch uliczny jednocześnie obmyślałem plany awaryjne. Pieniędzy, które miałem w portfelu starczyłoby mi spokojnie do jutra (jutro wylatuję do Nairobi), ale obiecałem Yoli koszulkę reprezentacji Kamerunu. Czy w razie czego sprzedawca zaakceptuje Euro i zechce mi wydać również w Euro? Chyba nie. Czy mam przy sobie swoją kartę kredytową – Visa? A może lepiej znaleźć punkt wymiany walut i po prostu wymienić gotówkę? Ile czasu może mi zająć stanie w kolejnej kolejce w banku? Wiele kolejnych wyzwań i lekcji.

Zwykle gdy idę ulicą w Afryce, to staram się szukać tej strony ulicy, po której jest więcej cienia. To chyba normalne. Ale w Libreville niekoniecznie praktyczne. Dlaczego? Bo tutaj mężczyźni (zupełnie inaczej niż w Nairobi) mają dość swobodne podejście do siusiania na ulicach. Dziś rano, idąc poszukać bankomatu i poczty, na odcinku ok 500 metrów zauważyłem 4-5 facetów obsikujących murki. A więc chodzenie przy murkach niekoniecznie jest wskazane:-) Zresztą panie też są tu o wiele swobodniejsze w tym zakresie niż w innych krajach świata. Może nie sikają na ulicy w centrum miasta, ale jadąc minibusem do Oyem kilkukrotnie zatrzymywaliśmy się na poboczu (albo sami albo ze względu na liczne kontrole policyjne) i nie raz nie dwa obce mi kobiety zakasywały spódniczki i ściągały majtki by się wysikać. Starałem się patrzeć tam gdzie nie miałem w polu widzenia żadnej ze współpasażerek. Nie było to łatwe, bo w odróżnieniu od Polski nie przyjął się tu zwyczaj „panowie na prawo, panie na lewo”. Obowiązuje pełna swoboda wyboru krzaczków do podlewania. W Kenii nie do pomyślenia. W Polsce jak żyję – a jest to przecież już grubo ponad 50 lat – też nie widziałem żadnej przypadkowej gołej pupy kobiecej. A w sumie jak o tym pomyśleć, to co w tym dziwnego. Gołe pupy na plaży czy na basenie są ok, ale już w przydrożnych krzakach nie są ok? Niby dlaczego? Zastanawiasz się i „przy okazji” łapiesz kolejną lekcję życia.

Ale najwięcej się tutaj nauczyłem nowego o transporcie miejskim.

W większości miast świata podstawą publicznego transportu miejskiego są autobusy. Bywają uzupełniane o tramwaje (poza Europą mało popularne), metro (tylko w jednym polskim mieście i chyba żadnym afrykańskim), pociągi podmiejskie (bardzo popularne w Bombaju, Trójmieście, ostatnio pojawiła się jedna czy dwie linie w Addis Abebie), trolejbusy (chyba najbardziej popularne w byłych krajach Związku Radzieckiego), metrobusy (specjalne ekspresowe linie autobusowe poruszające się po dedykowanych pasach i zatrzymujące się na przystankach podobnych do stacji metra, tyle, że naziemnych, pierwsze chyba w Bogocie, a teraz też w Rio i jak ktoś ostatnio wspominał – w Stambule). Czasami do transportu miejskiego służą tramwaje wodne (Amsterdam, Bangkok, Sydney), sky train (jakby metro tyle, że nad ziemią – w Kuala Lumpur i w Sydney), riksze (Dhaka w Bangladeszu), motory (Bangkok, Filipiny, a ostatnio pojawiły się też w Nairobi), ruchome chodniki (Toronto ma ponoć najdłuższą sieć podziemnych ruchomych chodników by ludzie mogli swobodnie robić zakupy pomimo tęgich mrozów), pociągi maglev (w Szanghaju) oraz sieci wypożyczalni rowerów, a ostatnio też samochodów miejskich. Uzupełnieniem publicznego transportu miejskiego są prawie wszędzie taksówki.

Jak widać całkiem sporo już wiem o transporcie miejskim. Często z niego korzystam będąc w podróży. Bo taniej. Bo można łatwiej obserwować ludzi. Bo dają sporo lekcji (np. w Brazylii wchodzi się do autobusu przez bardzo wąskie, obrotowe kraty, których pokonanie wymaga nieco wprawy i sporo gibkości). Bo widać czy autobusy są nowe czy mocno zdezelowane. Bo widać czy system oznakowania jest czytelny, dobrze pomyślany, klarowny, czy też może w ogóle go brakuje. Bo można poczuć czy kierowca jest przyjazny (zatrzymuje się na prośbę pasażerów) czy też zamyka im drzwi przed nosem. Bo można ocenić czy kierowcy jeżdżą kulturalnie czy też wymuszają pierwszeństwo bo są więksi. Bo widać jak ludzie są nastawieni do turystów – czy traktują ich jak gości, czy obojętnie, czy może jak intruzów, albo jak bankomaty do oskubania. Bo widać jak ludzie są nastawieni nawzajem do siebie – czy łatwo nawiązują rozmowy, czy dużo się śmieją i żartują? Czy często się zdarza, że się znają? Bo można poczuć czy ludzie się myją i dbają o higienę osobistą czy też niezbyt. Bo jest to tani sposób na robienie “city tour”, może niekoniecznie po największych atrakcjach turystycznych, ale za to dobrze widać nie tylko centrum, ale też przedmieścia, gdzie prawdzi ludzie mieszkają na co dzień.

Jak mówiłem, sporo korzystam i sporo wiem. Czegóż to więc nowego nauczyłem się w Gabonie? Otóż do tej pory sądziłem, że środki transportu miejskiego można podzielić na dwa typy – te o ustalonej trasie (autobusy, tramwaje, metro, itp.) i te o zmiennej trasie (taxi, riksze, motortaxi, itp.). W parze z tym podziałem w środkach o stałych trasach stosowane są stałe ceny biletów za przejazd (albo nieco zmienne ze względu na czas ważności biletu – w Warszawie bilety 20- lub 40-minutowe  lub na odległość pomiędzy stacjami metra lub na strefy jak np. w Londynie lub na porę dnia jak w Nairobi). Za to taksówki zwykle mają zmienne trasy i zmienne ceny – w zależności od odległości, od czasu przestanego w korkach, od pory dnia a nawet dnia tygodnia. Mogą też stosować dopłatę za bagaż, itp.

W Libreville obowiązuje system, którego nadal nie rozumiem. Nawet po dwóch tygodniach korzystania. Stoisz na ulicy i machasz na przejeżdżające taksówki. Zwykle są to stare Toyoty, które jeżdżą na zasadzie „shared taxis”, czyli zabierają więcej niż jednego pasażera. Jeśli w taksówce jest choćby jedno wolne miejsce, to taxi się zatrzymuje albo choćby znacząco zwalnia. Na tyle zwalnia by chętny mógł przez otwarte okno krzyknąć kierowcy dokąd chce pojechać i ile mu oferuje za przejazd. Jeśli usłyszana oferta kierowcy odpowiada to się zatrzymuje i pozwala wsiąść. Jeśli nie odpowiada, to odjeżdża z piskiem opon nie mówiąc nic, nie dając żadnego feedbacku.

Stoję tak i nie wiem czy kierowcy nie odpowiadał mój kierunek czy może zbyt mało mu zaoferowałem. Czekam na kolejnego i sytuacja się powtarza. I znów, i znów i znów. Na domiar złego na Twoim „przystanku” (przystanek jest wszędzie tam gdzie stoi i macha jakiś chętny pasażer) pojawiają się co chwila nowi chętni i wpychają się przed Ciebie. Nie obowiązuje zasada, że kto pierwszy ten lepszy, tylko zasada kto pierwszy uzgodni z kierowcą trasę ten lepszy, więc kilkukrotnie gdy już dogadałem się z kierowcą, to ten wzruszał ramionami i mówił „plus de place” („nie ma już miejsca”) i … odjeżdżał. Czujesz się jak odrzucany kochanek. Nikt cię nie chce. Zwłaszcza, że tak jak wspominałem w większości przypadków kierowcy odjeżdżają bez jakiegokolwiek skomentowania Twojej „oferty”. Jakbyś ich swoją ofertą obraził.

Nadal nie wiem czy kierowcy taksówek jeżdżą wg jakiejś stałej trasy. Chyba nie, bo (a) nie mają żadnych numerów trasy (b) ludzie pytają o różne kierunki, gdyby była jedna i byliby w stanie rozpoznać która, to pewnie nie pytali by kierowcy o różne kierunki podróży. Z drugiej strony, zdarzało mi się, że zatrzymywał się przy mnie kierowca, którego taksówka była zupełnie pusta. Mówiłem mu swoją trasę i cenę, cenę która wiedziałem, że jest wyższa od obowiązującej, a on i tak odjeżdżał bez słowa.

Nie mogę się oczywiście nazwać specjalistą od miejskiego transportu, ale przyznacie chyba, że dzięki mojej podróży do Gabonu wiem już coś o transporcie miejskim czego nie wiedzą najstarsi stażem specjaliści w warszawskim ratuszu:-) Oto jak kształcą podróże:-)

Gdy już się ma to szczęście, że się wsiadło do taksówki, to kierowcy okazują się zwykle bardzo miłymi ludźmi. Wielu z nich to cudzoziemcy z innych frankofońskich krajów Afryki. Można z nimi normalnie pogadać. Jedynie przy selekcji pasażerów są bardzo oschli i wyniośli. Wolą jechać „na pusto” niż Cię podwieźć za zbyt małe – ich zdaniem – pieniądze. Zadziwiający system. Zresztą dziś jeden z nich – przy uzgadnianiu warunków przejazdu – zapytał mnie czy mam … monety. Zaskoczył mnie swoim pytaniem, ale szybko odpowiedziałem, że tak bo myślałem, że mam,  a po drugie nie chciałem sprawdzać szukając po kieszeniach bo jeszcze by się rozmyślił. Po przyjechaniu na miejsce (okazało się, że to tylko kilkaset metrów) nie mogłem znaleźć monet. Próbowałem mu zapłacić banknotem, ale on nie miał reszty, więc życząc mi miłego dnia, odjechał.

Podzieliłem się swoją oceną librevilskiego systemu transportu miejskiego z wieloma współpasażerami. Oni zupełnie nie rozumieli moich zastrzeżeń. System jest bardzo prosty i uczciwy, tylko musisz go lepiej zrozumieć, tłumaczyli. Ale gdy tłumaczyli mi sam system, to nie byłem w stanie zrozumieć ich tłumaczeń:-) Może pytałem nie tych ludzi? Zapytałem też mailowo moją Przyjaciółkę Yolę, weterankę Afryki frankofońskiej. Wraz ze swoim mężem, Marc, mieszkali już m.in. w Kamerunie, Gabonie, w Kenii, na Seszelach, w Maroko, Jordanii, Libanie, teraz w Senegalu, a przedtem jeszcze w Moskwie, w Chorwacji, w Belgii (skąd Marc pochodzi), we Francji, w Londynie i … chyba jeszcze zapomniałem ze 2-3 krajów. Oto co mi odpisała (Yolu, mam nadzieję, że się na mnie nie obrazisz za upublicznianie naszej korespondencji:-):

Ojej, wróciły stare wspomnienia. A ja UWIELBIAŁAM te gabońskie taxi. Taki sam system był  jeszcze tylko w Kamerunie i rzeczywiście nigdzie później na świecie już się z tym nie spotkałam. Pamiętam, że wówczas w Libreville shared taxi kosztowało: UWAGA 125 CFA a kurs w wolnej taksówce 600 ( dla lokalnych ) i 1000 dla “nas” … W Kamerunie było nawet taniej … Teraz, tutaj w Dakarze to aż ( albo tylko!) 2000 CFA. Różnica więc OGROMNA. Zgodna pewnie z inflacją afrykańskiej monety …

Pamiętam też związaną z tymi taksówkami, przygodę, która zapadła mi głęboko w pamięć i którą obiecałam sobie opisać kiedyś w mojej książce ( jeśli w ogóle kiedyś ją napiszę …) Książka będzie miała tytuł: “Moje życie to 125” .

Wiesz, jak się wchodzi do takiego prawie pełnego już taxi i mówi np. “Poczta” (wówczas nie trzeba było podawać ceny, która była z gory dla wszystkich ustalona) to oczywiście spotyka się zawsze mnóstwo osób, z którymi, przynajmniej ja zawsze chętnie nawiązywałam znajomość. Gadamy więc sobie swobodnie i miło, a ludzie wchodzą i wychodzą po drodze. W pewnym momencie pozostaję więc sama z taksówkarzem, który, jak wcześniej zauważyłam był raczej milczący. Zaczęłam więc zagadywać do niego a to o Bongo, a to o Polsce, a to o moich i jego dzieciach …  I on mi tak trochę  odpowiadał półsłówkami aby na koniec, kiedy miał mnie już wysadzić przy Poczcie, powiedzieć coś najbardziej wzruszającego, co do tej pory usłyszałam: “Moje życie to 125” …

I jeszcze to “nas” , które stanowi różnicę w opłatach za taxi, pamiątki itp. Tutaj nadal oczywiście też jest dla “nas”. I czasami; kiedy słyszę biegnącego za mną chłopaka, który namawia mnie do zakupu czegoś za jakąś fenomenalną, wziętą z “podniebios” cenę a ja mu odmawiam a on z wielkim żalem mówi mi: “Dlaczego odchodzisz, dlaczego nawet nie chcesz ze mną porozmawiać, przecież my tak was lubimy” …. to tak bardzo chciałabym mu wytłumaczyć, że PRZEDE WSZYSTKIM ja nie chcę być “my” czy “wy” ! Że nie chcę żeby patrzył na tę najmniej ważną a najbardziej widoczną różnicę…. Ja chcę być “wszyscy tacy sami” … wiem, że Ty to rozumiesz i wiem, że on by chyba nie potrafił. I jestem smutna …

Przepraszam, że zanudzam Cię być może moimi wspomnieniami ale sam je wywołałaś tymi taksówkami.

Jeżeli chcesz podzielić się z innymi, udostępnij:

Share on facebook
Facebook
Share on twitter
Twitter
Share on linkedin
LinkedIn
Share on whatsapp
WhatsApp
Share on email
Email

7 Responses

  1. Sławku, OCZYWIŚCIE nie mam żadnych pretensji za to, że zamieściłeś część naszej korespondencji. Jestem wręcz dumna, że uznałeś to za w jakimś stopniu wartościowe…
    Nie czuję się absolutnie “afrykańską weteranką” choć faktycznie spędziliśmy kupę lat na tym PIĘKNYM kontynencie. Afryka cały czas mnie zaskakuje i cały czas odkrywam ją na nowo … Czuję się tylko bardzo z nią związana, tak gdzieś, wiesz przecież …głeboko :)
    Tak, to było cudowne w Kenii, że tam z ludźmi się po prostu rozmawiało na ulicach. Był kontakt a nie tylko pytanie-odpowiedź ! Pamiętam, że napisałam w jakimś moim tekscie o Kenii, że tam jak ktoś Ci mówi “Dzień dobry” to rzeczywiście życzy Ci miłego dnia !
    Gościłam kiedyś w moim domu, w Nairobi znajomą , która przyjechała do Kenii na 7 dni. Jakoś tak jej wyszło, że została tylko w Nairobi a ja postarałam się przynajmniej pokazać jej ile zdołałam przez ten tydzień w mieście i okolicach. I … nawet nie wiem jak nazwać moją reakcję, kiedy wyjeżdżając i dziękując mi za gościnę, na pożegnanie powiedziała: “To było super; Afrykę już poznałam, teraz czas na Azję!” ( koniec cytatu …)
    Dziękuję za koszulkę dla Mateusza… DZIĘKUJĘ zwlaszcza, że z tekstu dowiedziałam się ile czasu za nią “zapłaciłeś” :)
    Postaram się Ci to jakoś wynagrodzić =D
    We Francji/Belgii jest wiele powiastek o podróżach. Żadnej jednak jakiejś “specjalnej” … mnie najbardziej podobają się te dwie:
    ” Voyager c’est la seule chose que tu payes et que te fait plus riche” i “Voyager sans rencontrer l’autre, ce n’est pas voyager, c’est se déplacer” ( “Podróżowanie to jedyna rzecz, za którą płacisz i, która sprawia, że stajesz się bogatszy” oraz “Podróżowanie bez spotkania ludzi to nie podróżowanie to tylko zmiana miejsca pobytu”)
    BUZIACZKI

    1. Yolu, dziś rano wróciłem do “swojego” hostelu w Nairobi. Już od bramy, poprzez recepcję, poprzez kucharzy i kelnerki w śniadaniowej restauracji, po chłopaka z kafejki internetowej i ogrodnika wszyscy mnie witali jak starego znajomego. Widzę, że sprawiłem wszystkim autentyczną radość swoim powrotem:-) Kenia jest cudna:-). Dla samego tego powitania warto było wrócić. Miesiąc temu gdy byłem w Addis Ababie, to zaskoczyła mnie też pewna dziewczyna z kafejki internetowej. Nie tylko tym, że mnie pamiętała (po 23 miesiącach od naszego ostatniego spotkania), ale pamiętała też imię mojego syna (byliśmy wtedy w Etiopii we dwóch).

      Dzięki też za te francuskie powiedzenia. Podobają mi się, zwłaszcza to drugie. Z pierwszym się zgadzam, choć początkowo chciałem nieco polemizować, bo początkowo pomyślałem, że zakup np mieszkania na wynajem też … wzbogaca. Po zastanowieniu się, jednak przestałem polemizować – przecież zakup M na wynajem nie “wzbogaca”, a jedynie przybliża do wolności finansowej.

      Koszulka – cała przyjemność po mojej stronie. Byś się nie czuła źle, to dodam, że kupiłem trzy koszulki – dla Twojego syna i mojego oraz … dla siebie.

    1. Yolu, widzisz jak dbam o Twoje finanse? :-) W końcu – jak przyznałaś – nie jesteś tak całkiem amaterialistyczna:-)

    2. Yolu, widzisz jak dbam o Twoje finanse? :-) Wziąłem sobie do serca to, że – jak sama przyznałaś – nie jesteś tak całkiem amaterialistyczna:-)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Kup Pomarańczową wolność finansową

 

Najnowszą książkę autorów bloga Fridomia i dołóż swoją cegiełkę do kupna mieszkania dla młodzieży opuszczającej domy dziecka. I Ty możesz pomóc.

 

Książkę kupisz klikając tutaj.