Dom na Zanzibarze

Już sama nazwa wyspy brzmi bardzo egzotycznie, nieprawdaż? Gorące, taneczne Zanzi + jeszcze ten (pewnie chłodny) bar:-)

Na Zanzibarze byłem dopiero dwa razy. “Dopiero” bo to przecież w sumie dość blisko mojej rodzimej Kenii. “Dopiero” bo w samej Tanzanii byłem kilkukrotnie, ale jakoś nie po drodze mi było na Wyspę Przypraw.

Pierwszy raz byłem na Zanzibarze niemal 25 lat temu. Mieszkaliśmy wówczas w Mombasie i na Zanzibar pojechaliśmy najpierw autobusem do Dar es Salaam, a potem promem na Wyspę. Drugi raz byłem kilka dni temu. Zahaczyłem o Zanzibar w drodze z Kapsztadu do Nairobi. Moja obecna podróż jeszcze trwa – jestem w tej chwili w stolicy Tanzanii. O tym napiszę osobno:-)

Zanzibar bardzo się zmienił w ciągu tych 25 lat. Ja oczywiście też, bo 25 lat to nieco mniej niż połowa mojego życia. Wówczas byłem młodym, szczupłym, energicznym, bezdzietnym, prawie kawalerem, a precyzyjniej małżonkiem o nieco krótszym niż rocznym stażu. Byłem też dość świeżym podróżnikiem, choć, zaraz, jednak nie do końca. Wówczas miałem już na koncie większość krajów Europy oraz podróż Land Roverem z Polski do Kenii przez ok 20 krajów Afryki Północnej, Zachodniej i Centralnej.

25 lat temu płynęło się na Zanzibar mocno zdezolowanymi wodolatami z ZSRR, a konkretniej z Morza Czarnego. Pilotami byli Ukraińcy, którzy wyglądali na mocno tankujących. Dziś promy to nowoczesne katamarany. Nie pamiętam ile wtedy kosztowały, ale dziś ceny dla cudzoziemców (niestety Kenijczycy nie są w Tanzanii traktowani jako “East African residents” i płacą normalne stawki:-) są niewysokie, ale też nie darmowe – ok USD 40 w jedną stronę.

Samo Stone Town aż tak bardzo się nie zmieniło – może powstało trochę nowych hoteli nad samym brzegiem morza, ale plątanina wąskich uliczek i starych domów z solidnymi, drewnianymi, bogato zdobionymi drzwiami pozostała bez zmian. Za to obszaru wokół Stone Town nie byłem w stanie w ogóle rozpoznać. Ulice się jakby poszerzyły, przybyło restauracji, punktów usług telekomunikacyjnych, reklam, ludzi, samochodów (Jaguarów kiedyś tu z pewnością nie było:-), minibusów, tuk-tuków (kiedyś też ich nie było) oraz motocykli i skuterów. A propos, nigdzie w Afryce tylu skuterów na ulicach nie widziałem. Nie jest to może Azja Południowo-Wschodnia, ale widać jak Zanzibar zmierza w tamtym (słusznym!) kierunku.

Natomiast największe zmiany zauważyłem jadąc do Jambiani, małej wioski na wschodnim wybrzeżu wyspy Zanzibar. 25 lat temu jeździł tam jeden autobus dziennie. Wczesnym rankiem wyjeżdżał z Jambiani by dowieźć mieszkańców tej wioski na targ w Stone Town, a wieczorem zabierał ich spowrotem na wieś. Przy czym nie był to autobus, tylko duża, stara ciężarówka, której naczepa była zabudowana drewnem tak by stworzyć ławki do siedzenia dla pasażerów. Nad nimi zaś była platforma do przewożenia ładunków. Naczepa nie była całkiem zabudowana – pozostawiono w niej duże otwory – by wpadało świeże powietrze i by pasażerowie mogli swobodnie wchodzić i wychodzić z autobusu, również bokami.

Dziś autobusów jest więcej, odjeżdżają w obu kierunkach w miarę regularnie przez cały dzień. I nie są to ciężarówki, tylko średniej wielkości pick-up. Zabudowane podobnie jak owa ciężarówka sprzed 25 lat, ale w nieco nowocześniejszym stylu. Drewno nie jest aż tak stare i popękane:-)

Dziś sama droga też się zmieniła. Asfalt, pasy, a wcześniej – w Stone Town – nawet światła uliczne. Kiedyś chyba nie było ani jednego skrzyżowania ze światłami. Dziś to prawie autostrada i to do samego Jambiani, a nawet dalej na południe Wyspy. Kiedyś jechało się polnymi dróżkami, często robiąc slalom pomiędzy palmami a małymi lepiankami po obu stronach drogi.

Kierowca autobusu kiedyś odgrywał rolę łącznika Jambiani ze światem zewnętrznym. Nie tylko dlatego, że posiadał prawo jazdy. Rano kierowca zbierał od mieszkańców osad obok których przejeżdżał pieniądze wraz z listą zakupów, a w drodze powrotnej, krzyczał zbliżając się do danego domu i – bez zatrzymywania autobusu – wyrzucał przez okno ciężarówki paczki z listami czy lekami. Gdy dostarczał coś co mogło by się zniszczyć, coś kruchego, to zwalniał na tyle by podszedł adresat i wziął do rąk swoje zamówienie. Kierowca czasami przekazywał też pozdrowienia od rodziny czy sąsiada, który osiadł w dalekim (ok 40 km:-) Stone Town.

Podróż zajmowała 5-6 godzin. Słabe drogi. Słaby samochód. Wymiany uprzejmości. Dostarczanie przesyłek. Ale najwięcej czasu trwały ciągłe za- i rozładunki. Każdy z pasażerów wiózł ze sobą sporo dobytku i trzeba to było z dachu zdejmować. Jeśli leżało na dole stosu, to najpierw trzeba było zdjąć te rzeczy by dostać się do ładunku, który miał zostać wyładowany na tym przystanku. Trwało to dość długo. Ponieważ podróż trwała długo i często zahaczała o pory modlitw, to od czasu do czasu prawie wszyscy pasażerowie (łącznie z kierowcą) wychodzili z autobusu by się pomodlić – dywaniki, skłonny w kierunku Mekki i te sprawy.

Dziś podróż trwa 1,5 godziny.

Zmieniło się też Jambiani. 25 lat temu była to mała osada z kilkoma tuzinami małych domków wśród palm rosnących jakby wprost na pozostałościach rafy koralowej. Domki też były zbudowane z koralowców. Nie było prądu (w ogóle! a nir tylko z powodu jakiejś awarii), ani wody (choćby zimnej). Był chyba tylko jeden mały hostel prowadzony przez jakąś Brytyjkę, ale nie było w nim nic oprócz kilku łóżek i latryny, a także prowizorycznego prysznica “pod chmurką”, otoczonego – dla większego poczucia prywatności – kotarą z liści palmy kokosowej.

Turystów było bardzo mało – mniej niż kot napłakał – i byliśmy atrakcją dla miejscowych. Plaże były puste, a płytkie wody brzegu oceanu wypełnione były plantacjami wodorostów oraz ogórków morskich. Totalna cisza i spokój.

Dziś w samym tylko Jambiani jest coś ponad 20 hoteli oraz guest houses oraz duża liczba prywatnych willi, restauracji, barów. Choć nie jest to jeszcze typowy resort turystyczny, to jednak ruch jest dużo większy niż był 25 lat temu. Nawet w nocy, plaża roi się od ludzi.

Większość obiektów należy do cudzoziemców – Szwajcarzy, Kanadyjczycy, Rumunii. Okazało się, ze kilka z nich jest prowadzonych przez … Polaków. Trafiłem na pewną Polkę, Dorotę, bo mamy wspólnych znajomych. Dorota od 10 lat prowadzi mały domek, pensjonat, tuż nad brzegiem oceanu, z ośmioma pokojami. Vanilla House. Polecam.

Dorota sporo mi opowiadała o swoim życiu oraz pracy w charakterze gospodyni pensjonatu. Oprócz prowadzenia swojego własnego pensjonatu, pisze też książki, a także doradza innym Polakom jak zacząć działalność hotelarsko-turystyczną na Zanzibarze. Gdyby ktoś z Was był zainteresowany… Koszt małej działki nad oceanem to ok USD 100 tyś, a koszt wybudowania małego pensjonatu to ok USD 50 tyś:-)

Co ciekawe, Dorota sama mówi, że podjęcie decyzji o osiedleniu się na Zanzibarze po turystycznym, 2-tygodniowym nań pobycie, to wariactwo. Lepiej tu najpierw dłużej pomieszkać i zobaczyć jak wygląda tutaj życie codzienne. W pełni się z nią zgadzam. Zgadzam się też z tym gdy mówi, że jeśli ktoś chce zainwestować tu pieniądze w biznes hotelarski, to powinien się tu przenieść na stałe.

Druga ciekawostka. Choć Dorota początkowo wybudowała dom dla siebie, a nie jako pensjonat i początkowo dzieliła go z turystami, to po to by mieć trochę prywatnego życia, wyprowadziła się ze swojego domu. Początkowo chciała sobie wybudować drugi, ale po namyśle oraz po zrobieniu kalkulacji, zdecydowała się dom dla siebie wynająć. Miesięczny czynsz najmu domu z 2 lub 3 sypialniami (czyli po polsku 3-4 pokojowy) to jedynie USD 400.  Czyli na nasze wychodzi stopa zwrotu rzędu 3,5% i to bez uwzględnienia kosztów transakcyjnych, kosztów ewentualnych mebli czy wyposażenia domu oraz pustostanów. Pewnie przy pensjonacie wynajmowanym na pokoje na doby, zwrot będzie o wiele wyższy, ale o to Doroty nie śmiałem zapytać przy pierwszym naszym spotkaniu:-)

PS Tytuł tego wpisu jest chyba zbieżny z tytułem jednej z książek autorstwa Doroty. Zamówię sobie i przeczytam po powrocie do Polski:-)

Jeżeli chcesz podzielić się z innymi, udostępnij:

Share on facebook
Facebook
Share on twitter
Twitter
Share on linkedin
LinkedIn
Share on whatsapp
WhatsApp
Share on email
Email

11 Responses

  1. Witam!
    Pozdrawiam wszystkich Fridomaniaków. Jestem stałym czytelnikiem bloga od około 2 lat po lekturach 3 książek Sławka. Moja droga do wolności finansowej ewoluuje. Na razie jestem posiadaczem 3 pokojowego mieszkania które w 5 letniej kadencji było puste 4 miesiace z czego 2 trwał skromny remont.
    Nie mogłem znaleźć odpowiedniego wątku na forum , wiec pozwólcie , że zadam to pytanie tutaj.

    1. Moj najemca któremu od 3 lat wynajmuje swoje m-4 zapytał ostatnio czy może zarejestrować firmę (zakłada działalność) na adres mojego mieszkania. Jak na razie zero problemu z najemcą płaci terminowo . Propozycja nie podoba mi się i wnioskuje że może przynieść wiecej szkody niż pożytku.

    Co wy na to czy miał już ktoś jakieś doświadczenia w tej kwestii
    Dokumenty i umowy najmu zakupione od Mzuri

    Pozdrawiam
    Michał

  2. Zanzibar stał się w ostatnim czasie celem podróży Polaków głównie za sprawą bezpośrednich lotów. Kolejny raj z piękną pogodą i niezwykłą naturą. W ubiegłym roku moi znajomi byli na wakacjach w Zanzibarze, a w tym roku już kolejna para z najbliższego otoczenia i wyloty już nie tylko z Warszawy, ale i z Katowic.
    Czy miałeś okazję poznać też polskich pilotów wycieczek dla turystów? Przyznam, że chętnie korzystamy z takich kontaktów, co np na Kubie pozwoliło nam świetnie zorganizować sobie czas. Często mieszkający w danym kraju Polacy są lepsi od pracowników biurowych podróży:-)

    1. Aga-ta, stety/niestety podróżuję raczej na własną rękę i raczej nie miewam okazji spotykać polskich pilotów wycieczek. Kuzyn jednego z Fridomiaków (Q’ba) był przewodnikiem w Mombasie i miałem się z nim spotkać, ale niestety wrócił do Trójmiasta.

      Nie pamiętam już czy o tym wcześniej pisałem, ale pewien rdzenny Zanzibarczyk podzielił się ze mną ciekawą obserwacją. Powiedział mi, że turyści widzą w Zanzibarze jakiś raj. “Jaki tu raj?”- zapytał retorycznie. Bezpłodna ziemia, prawie pustynia, morska woda i wiatr. To ma być raj?!” Z jego perspektywy, brakuje tam wszystkiego czym na co dzień cieszą się turyści. Przyjeżdżają na tydzień czy dwa i nawet nie zdążą zatęsknić za rajem, który czeka na nich gdy wrócą do swoich krajów.

      Ciekawa perspektywa, nieprawdaż?

      Trawa jest (prawie) zawsze bardziej zielona u sąsiada. Piszę “prawie” bo w moim przypadku raj jest wszędzie tam gdzie akurat sam się znajduję, co pewnie pokazuje jak bardzo jestem narcystyczny i jak dobrze jest mi w moim własnym towarzystwie. Może nie powinienem aż tak bardzo się przed Wami obnażać emocjonalnie, ale tak właśnie czuję. Co też jest chyba dość ciekawą perspektywą, prawda?

    1. kw, nie chcę być agresywny, tylko chciałbym się upewnić – piszesz tak bo wiesz to na podstawie przepisów i/lub doświadczeń osobistych, czy też tak Ci się wydaje?

      Wydaje mi się (90% pewności), że przychody z najmu na cele mieszkaniowe są zwolnione z VAT PRZEDMIOTOWO. Natomiast wynajem na cele niemieszkaniowe – co do zasady – podlega VAT. Natomiast jeśli kwota dochodów z najmu nie-mieszkaniowego nie przekroczy jakiegoś progu (nie wiem ile wynosi on w tym roku), to podatnik może skorzystać ze zwolnienia PODMIOTOWEGO. Więc chyba nie jest to taki automat, który Ty zdajesz się sugerować.

      A co jeśli w umowie najmu będzie wpisane, że celem najmu jest zaspokojenie potrzeb mieszkaniowych? Przecież “działalność gospodarcza” nie ma odrębności prawnej i często miejscem prowadzenia działalności jest właśnie miejsce zamieszkania…

      1. Przepraszam, ostatnio za dużo czytam o wynajmie i podatkach i chyba niestety coś mi się pomyliło. Z tego co teraz poczytałem okazuje się, że ma Pan racje (chodzi o odpowiedź do komentarza kw.) Jeszcze raz przepraszam za wprowadzenie w błąd.

        1. Marcin, nie ma za co przepraszać. Nikt z nas nie ma monopolu na wiedzę:-)

  3. Wow, bylam w jambiani jakies 20 lat temu i pamietam ten stan….. ten hostel jeden jedyny , na obiady chodzilo sie do lokalesow do jednych z tych koralowych domow, gotowali cudowny Pilaw, pani domu robila tatuaze z henny, uprawy wodorostow … wtedy byl to RAJ

    1. Gorzka, niesamowite, że mniej więcej w tym samym czasie dotarliśmy do tak mało turystycznego wówczas miejsca:-) A pamiętasz może jak się nazywał ten jedyny hostelik i/lub z jakiego kraju pochodzili ludzie, którzy go prowadzili? Pytała mnie o to Dorota, ale nie pamiętałem. W związku z tym nie wiemy czy nadal istnieje:-)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Kup Pomarańczową wolność finansową

 

Najnowszą książkę autorów bloga Fridomia i dołóż swoją cegiełkę do kupna mieszkania dla młodzieży opuszczającej domy dziecka. I Ty możesz pomóc.

 

Książkę kupisz klikając tutaj.