25 lat minęło…

Dokładnie dziś mija 25 lat od dnia, w którym zacząłem pracować w … Arthur Andersen. W poniedziałek 31 sierpnia 1992 roku, 2 dni po moim powrocie do Polski z Kenii, stawiłem się rano w budynku Intraco II przy ul Stawki 2 w Warszawie na 7-tygodniowe szkolenie z księgowości i audytu. Po dość gruntownym procesie rekrutacyjnym (Andersen stosował bardzo rozbudowany system rekrutacji by wyłowić z rynku najlepszych – sam nie wiem jak udało mi się to przejść!), stawiło się nas tego dnia w sumie ok 35 osób. Wówczas całe biuro Andersena w Polsce liczyło około 35 osób, więc tego dnia liczba pracowników Andersena się podwoiła. Oprócz nas, było na szkoleniu jeszcze dwoje Litwinów z biura w Wilnie. Firmie nie opłacało się organizować dla nich odrębnego szkolenia, więc przylecieli do Warszawy.

Językiem szkolenia i tak był język angielski, a to dlatego, że szkolenie prowadzili audytorzy z biura Andersena w Londynie. Andersen wówczas był w Polsce bardzo świeży i Polacy o najdłuższym stażu pracowali w firmie dopiero dwa lata. Uznano, że są jeszcze zbyt młodzi i zbyt mało doświadczeni by uczyć innych. Dopiero kilka lat później, ciężar szkoleń młodzieży zaczęli brać na siebie ludzie z warszawskiego biura.

Szkolenie było bardzo intensywne – codziennie od 8:30 rano do godziny 18-19stej. Na koniec każdego dnia mieliśmy egzamin z materiału przerobionego tego dnia (oraz wcześniejszy). W ten sposób, osoby prowadzące szkolenie mogły się zorientować czy wszystko było jasne oraz wychwycić tych, którym potrzebna była dodatkowa uwaga. Powiedziano nam, że jeśli dostajemy słabe oceny to jest to raczej wina prowadzących, że źle tłumaczą, bo to, że jesteśmy zdolni i szybko łapiemy co i jak – zdążono się już przekonać podczas testów rekrutacyjnych. Stres był mniejszy, ale i tak nikt z nas nie chciał dołączyć do grupy tych, którzy nie nadążają.

Atmosfera była przyjazna. Od pierwszego dnia byliśmy “na ty” z naszymi szefami. Dużo żartowaliśmy. Atmosfera przypominała nieco start-up, przy czym projektem było zrobienie z naszej 37-osobowej grupki, rasowych audytorów. Dodatkowo, co czwartek, wychodziliśmy na wspólne piwo firmowe w gronie całej 70-tki. Starsi koledzy chcieli nas poznać, udzielić nam praktycznych wskazówek. Przecież za chwilę, tuż po skończeniu szkolenia mieliśmy dołączyć do ich zespołów projektowych.

Uczyliśmy się tak intensywnie, że nie miałem czasu na załatwianie spraw formalnych, typu założenie sobie konta bankowego, uzyskanie pozwolenia na pobyt, itp. Na szczęście mój przyjaciel, Robert Zduńczyk, który namówił mnie na powrót do Polski i na pracę w Andersenie doskonale zdawał sobie sprawę z tego co mnie czeka i jeszcze przed naszym przylotem do Polski wynajął dla nas mieszkanie (obok swojego wynajmowanego mieszkania) i zaopatrzył je w AGD, a nawet w najpotrzebniejsze rzeczy na start typu olej, ryż, a także proszek do prania, mydło, itp. Na początku lat 90-tych w Polsce sklepy nie wyglądały tak jak dzisiaj – zakupów nie robiło się w 15 minut:-) Byliśmy bardzo wdzięczni Robertowi i jego żonie Goni – ja musiałem sobie tylko w weekend kupić kilka garniturów, koszul i butów w Kenii nie nosiło się do pracy garniturów i koszul z długimi rękawami, a w Andersenie panował bardzo restrykcyjny dress code.

Szefowa HR potrafiła wysłać – w przerwie obiadowej – nieodpowiednio ubraną osobę do domu by się przebrała, albo do fryzjera by zrobiła sobie porządek na głowie. Ja w przerwach na obiad biegałem po urzędach załatwiać sprawy związane z powrotem do Polski. Ale szefowa HR robiła nam również miłe prezenty. Pierwszego dnia – dała nam do podpisania aneksy do umów o pracę – umowy podpisaliśmy w dniu zakończenia procesu rekrutacyjnego, który trwał tydzień. Od poniedziałku do piątku codziennie tylko część grupy dostawała zaproszenie na kolejny dzień, pozostałym dziękowano za próbę podjęcia pracy w Andersenie. Ci, którzy dotrwali do piątku i pozytywnie przechodzili ostatnią rozmowę kwalifikacyjną, dostawali do podpisania umowę o pracę.

W pierwszy dzień szkolenia, dostaliśmy aneks do owej umowy o pracę. Najpierw trochę spanikowaliśmy, wietrząc jakiś podstęp… Lorna (pierwsza szefowa HR, podobnie jak większość naszych szefów, też była Angielką) nas pocieszała z szerokim uśmiechem na twarzy, że powinniśmy być zadowoleni. Jedynym punktem aneksu było podniesienie naszych pensji z 6 milionów do 7,6 miliona miesięcznie. Po około 30 minutach pracy (a właściwie wysłuchania przemówienia powitalnego szefa biura – Duleepa) dostaliśmy kilkunastoprocentową podwyżkę pensji! Miłe! Wynikało to z tego, że pomiędzy końcem rekrutacji, a pierwszym dniem szkolenia minęło kilka miesięcy, a inflacja wówczas była tak duża, że Andersen swoim pracownikom regularnie dawał podwyżki mające zniwelować skutki inflacji. Nas też ten system podwyżek – o którego istnieniu nie mieliśmy nawet pojęcia – obejmował.

Inne prezenty od Lorny – w kolejnych dniach – to nasze wizytówki, długopisy oraz notatniki. A kolejnego jeszcze dnia – pilot case’y, czyli duże, czarne, skórzane nesesery na dokumenty, podobne do tych jakie piloci zabierają na pokład samolotu z mapami lotnisk, na które mają lecieć. Obowiązkowy ekwipunek audytora:-) Któregoś słonecznego poranka Lorna zarządziła byśmy zrobili sobie pamiątkowe zdjęcie całej grupy wraz z naszymi nauczycielami z Londynu oraz tymi menadżerami z warszawskiego biura, którzy akurat tego dnia nas odwiedzali.

Po 5-ciu bardzo intensywnych tygodniach szkolenia w Warszawie obejmującego głównie księgowość, polecieliśmy wszyscy do Hiszpanii. Andersen miał kilka regionalnych centrów szkoleniowych. To dla Europy, Afryki i Indii mieściło się w Segovii i tam zebrało się nas kilkaset osób z kilkudziesięciu krajów naszego regionu. Polaków było chyba najwięcej – w 1992 roku więcej osób zarekrutowano chyba tylko w Anglii, ale Anglicy (oraz osoby z pozostałych krajów regionu) mieli swoje szkolenie w Segovii w innym terminie niż my. W Segovii przez 2 tygodnie uczono nas zasad oraz narzędzi audytu.

Wydawało mi się, że bardziej intensywnie niż w Warszawie nie da się uczyć. Okazało się, że to była jednak zaledwie lekka rozgrzewka przed Segovią. Tam uczyliśmy się od 8 rano do godziny 22-ej z przerwą na posiłki oraz na około 2-godzinną popołudniową sesję rozgrywek sportowych (graliśmy w piłkę, w kosza albo w siatkówkę, często na zasadzie Polska – Portugalia, Indie – Turcja, itp). O godzinie 22-ej mieliśmy godzinny darmowy bar – pij ile chcesz – ale większość z nas potem jeszcze jechała taksówkami do centrum Segovii by zgodnie z hiszpańskim zwyczajem robić “copas y tapas” lub “pub crawl” – czyli nocne chodzenie od baru do baru, by w każdym z nich wypić piwo i zjeść jakąś przekąskę będącą specjalnością domu. Chodziliśmy też tam na dyskoteki.

Ja praktycznie codziennie, przez całe bite dwa tygodnie imprezowałem. Nie zdarzało mi się wrócić do swojego pokoju hotelowego przed 3-4 nad ranem. Nie zdarzyło mi się też ani razu zaspać czy nawet spóźnić na poranne zajęcia (przecież każdego wieczoru był egzamin!). Kolega, z którym dzieliłem pokój dziwił się nawet, że to ja jego rano budzę, a nie on mnie. Takich imprezowiczów jak ja była większość uczestników szkolenia – mniejszość kładła się spać wcześniej.

Pomimo to, grupa polska błyszczała – to my w cowieczornych testach zdobywaliśmy najwięcej punktów. Ci z naszej grupy, którzy wcześniej nie mieli okazji konfrontować swoich umiejętności z cudzoziemcami (programów typu Erasmus wówczas w Polsce jeszcze nie było) byli tym zaskoczeni. Dla mnie to była normalka, że my Polacy jesteśmy naprawdę bardzo zdolni i nie musimy mieć jakichkolwiek kompleksów.  Wobec kogokolwiek.

Niewątpliwie kurs, który rozpocząłem dokładnie 25 lat temu, był bardzo ważnym elementem budowania kultury organizacyjnej, unikalnego DNA Andersena. I bardzo silnym cementem, który zacieśniał nasze relacje. Do tej pory spotykamy się raz w roku w gronie Alumnów Andersena i są to spotkania, których oczekuję z wytęsknieniem. Niestety nie zawsze mogę być, bo odbywają się one zwykle w tygodniu poprzedzającym Boże Narodzenie. Dzielimy się opłatkiem, jemy, pijemy i wspominamy stare dobre czasy. Zwykle jestem w gronie tych, którzy wychodzą z imprezy ostatni – bez problemu znajdujemy swoje płaszcze w szatni. Podobnie dzieje się na imprezach dla Alumnów firmy Deloitte (dział konsultingu Andersena dołączył do Deloitte w 2006 roku) – te imprezy na szczęście odbywają się latem.

Za każdym razem gdy zdarza mi się spotkać na ulicy, w biurze, na lotnisku czy w innym miejscu kogoś z Andersena lub z Deloitte, to witamy się bardzo serdecznie i z łezką w oku wspominamy stare dobre czasy. Przypominamy sobie na jakich projektach razem pracowaliśmy i przypominamy sobie kawały, które sobie wzajemnie robiliśmy. Często wspominamy Segovię czy inne firmowe imprezy. Nawet jeśli nie mieliśmy okazji widzieć się od lat, to i tak nadal darzymy się wzajemnie ogromną sympatią.

O okrągłej rocznicy 25-lecia przypomniała mi tydzień temu koleżanka, Edyta. Była z mężem (Marka też dobrze znam, bo w Andersenie mieliśmy wiele imprez na które przychodziliśmy z naszymi drugimi połówkami) na Stadionie Narodowym na otwarciu EuroVolley 2017. Po chwili spotkaliśmy Arka, też byłego Andersenowca, pracującego w Deloitte.

Edyta jest z mojego rocznika Andersenowego – razem byliśmy w Segovii. Oprócz niej, w EY (dokąd trafiła większość Andersenowców po rozpadzie wynikającym z afery Enronu) są dziś nadal jeszcze trzy osoby z naszego rocznika – Iwona, Łukasz i Leszek. Cztery osoby 25 lat w jednej firmie!!! I wcale nie są rekordzistami, bo pracują jeszcze Jacek i Ela – od 27 lat!!! oraz Jarek od 26 lat! Zapomniałem zapytać czy jest też jeszcze Neil – on byłby pewnie od 28 lat!!! O licznych osobach, które pracują nadal w EY lub w Deloitte od 20-24 lat nawet nie wspominam.

Ja w Andersenie i Deloitte  pracowałem w sumie niecałe 17 lat – czyli relatywnie dość krótko:-). Nie otrzymam zatem dzisiaj pieniężnej nagrody jubileuszowej:-(  Ale oczywiście serdecznie gratuluję Edycie, Iwonce, Łukaszowi oraz Leszkowi. Cieszę się razem z nimi i życzę kolejnych lat satysfakcji z pracy!

Dzięki temu, że osiągnąłem wolność finansową, to w maju 2009 przeszedłem na wcześniejszą emeryturę. To już ponad 8 lat temu. Czyli jestem na emeryturze już 50% swojego okresu pracy w konsultingu. Nieźle… Trzymając się kategorii konsultingowych, w branży emeryckiej osiągnąłem dopiero poziom “doświadczonego menadżera”. Jeszcze trochę i awansuję na “dyrektora”, a po kolejnych kilku latach zostanę “partnerem” i wreszcie – po kolejnych kilku latach awansuję na “partnera zarządzającego”. W swój wiek statutowej emerytury (jeśli oczywiście dożyję) wkroczę już jako baaaaaardzo doświadczony emeryt, z ponad 24-letnim stażem:-)))

Jeżeli chcesz podzielić się z innymi, udostępnij:

Share on facebook
Facebook
Share on twitter
Twitter
Share on linkedin
LinkedIn
Share on whatsapp
WhatsApp
Share on email
Email

17 Responses

    1. Ula, dzięki za ciepłą recenzję mojego wpisu. Pewnie będę coraz częściej wspominał. W moim wieku, wiele osób zaczyna w coraz większym stopniu żyć przeszłością niż przyszłością, a refleksje nad mijającym czasem traktują jako sposób budowania życiowej mądrości. Tak się przynajmniej staruszkom wydaje:-)

  1. “Zderzaki” wytwarzane są stopniowo i powoli. Bardzo wiele “zderzaków” zostaje sztucznie stworzonych przez “edukację”. Inne formują się pod hipnotycznym wpływem całego otaczającego życia. Człowiek otoczony jest ludźmi, którzy żyją, mówią, myśla i czują za pomocą “zderzaków”, Naśladując ich w opiniach, w działaniach i w słowach, człowiek mimowolnie stwarza w sobie podobne “zderzaki”, które czynią jego życie łatwiejszym. Bardzo trudno jest żyć bez “zderzaków”; Ale to właśnie one odbierają człowiekowi możliwość wewnętrznego rozwoju, ponieważ “zderzaki” służą do łagodzenia wstrząsów, a tylko wstrząsy mogą wyprowadzić człowieka ze stanu, w jakim on żyje, to znaczy mogą go obudzić. “Zderzaki” usypiają człowieka, pozwalają mu na przyjemne i spokojne doznanie, że wszystko będzie dobrze, że sprzeczności nie istnieją i że może on spać w spokoju. “Zderzaki” są przyrządami, dzięki którym człowiek zawsze może mieć rację. “Zderzaki” przyczyniają się do tego, że człowiek nie czuje swojego sumienia.

    1. Czy to czasem nie jest ze “Straznicy”? Tylko swiadkowie sa obudzeni i nie maja zderzakow, a cala reszta ludzkosci przeciez bladzi :)

  2. Sławku, wielkie dzięki za niesamowite i bardzo szczegółwe wspomnienia. Naprawdę z łezką w oku przeczytałam i wróciłam do tamtych dni. Jak wiele szczeółów pamietasz!
    Ta grupa ludzi i ta atmosfera jaką tworzył Andersen była i bedzie wyjątkowa.

    Jeszcze raz bardzo dziękuję.

    1. Edyta, to ja Tobie dziękuję za przypomnienie mi o tej ważnej rocznicy. Myślę, że każdy z naszej 36-osobowej grupy bardzo mile wspomina ten dzień 25 lat temu – Andersen był i jest nadal pomimo tego, że przestał istnieć, niesamowitą organizacją. To ludzie Andersena tworzyli tę niepowtarzalną, unikatową atmosferę. I choć Andersen się rozpadł, to atmosfera i silne więzi pozostały. Kultura organizacyjna była tak silna, że wszyscy nią bardzo silnie nasiąkaliśmy. Już od pierwszych dni.

      Dziś rano przypadkowo znalazłem jakieś swoje zdjęcie paszportowe sprzed około 15 lat. Zobaczyłem jak bardzo się w tym czasie zmieniłem – jakoś dziwnie nabrzmiała mi twarz zmieniając moje rysy. Piszę o tym, bo po Tobie oraz po Twoim mężu w ogóle nie widać tych ostatnich 25 lat. Trzymaj tak dalej:-) Moc jubileuszowych serdeczności.

  3. ciekawe, że Andersen się spalił czy też zszargał reputację na jednej firmie (Enron). Pokazuje to jak szybko można upaść… Do tego właściwie doprowadza tworzenie dużych korporacji – ludzie którzy nie mieli z tą sprawą nic wspólnego i tak stracili pracę. Ty Sławku się wykręciłeś w porę hę? Nieźle.

    1. Michał, tak rzeczywiście dezintegracja Andersena nastąpiła w wyniku szachrajstw jakich dopuścił się zarząd firmy Enron. Andersen został oskarżony o tuszowanie owych szachrajstw. Po latach, sąd oczyścił Andersena z bezpodstawnych jak się okazało zarzutów. Niestety Andersen zdążył się – przed ogłoszeniem wyroku – rozpaść.

      My w Warszawie oczywiście nic z tą sprawą nie mieliśmy wspólnego – nawet nie słyszeliśmy wcześniej nazwy firmy Enron (Andersen miał dziesiątki tysięcy klientów na całym świecie). Nikt pracy raczej nie stracił – może poza partnerami w Stanach odpowiedzialnymi za Enron. Wszyscy inni przyłączyli się albo do EY, albo do PwC, albo do KPMG, albo do Deloitte. W Polsce koleżanki i koledzy z działów Audytu, Podatków, Corporate Finance oraz działu prawnego przyłączyli się do EY. Sam – jako partner – też za tym głosowałem, bo wtedy wydawało się to najlepszą opcją.

      Z tym, że nie była to dobra opcja dla Działu Konsultingu, którego byłem jednym z sześciu wówczas partnerów. EY kilka lat wcześniej sprzedał swój konsulting do CpGemini i miał zakaz konkurencji przez kilka lat. Postanowiliśmy dalej działać pod nazwą Andersen Business Consulting. jako jedyni na świecie:-) Działaliśmy w ten sposób tak długo jak było to prawnie możliwe, czyli dokładnie przez 4 lata. Można więc powiedzieć, że po aferze Enrona, ja najdłużej się z tego – jak to nazwałeś – “wykręcałem”:-)

    2. Michał, tak rzeczywiście dezintegracja Andersena nastąpiła w wyniku szachrajstw jakich dopuścił się zarząd firmy Enron. Andersen został oskarżony o tuszowanie owych szachrajstw. Po latach, sąd oczyścił Andersena z bezpodstawnych jak się okazało zarzutów. Niestety Andersen zdążył się – przed ogłoszeniem wyroku – rozpaść.

      My w Warszawie oczywiście nic z tą sprawą nie mieliśmy wspólnego – nawet nie słyszeliśmy wcześniej nazwy firmy Enron (Andersen miał dziesiątki tysięcy klientów na całym świecie). Nikt pracy raczej nie stracił – może poza partnerami w Stanach odpowiedzialnymi za Enron. Wszyscy inni przyłączyli się albo do EY, albo do PwC, albo do KPMG, albo do Deloitte. W Polsce koleżanki i koledzy z działów Audytu, Podatków, Corporate Finance oraz działu prawnego przyłączyli się do EY. Sam – jako partner – też za tym głosowałem, bo wtedy wydawało się to najlepszą opcją.

      Z tym, że nie była to dobra opcja dla Działu Konsultingu, którego byłem jednym z sześciu wówczas partnerów. EY kilka lta wcześniej sprzedał swój konsulting do CpGemini i miał zakaz konkurencji przez kilka lat. Postanowiliśmy dalej działać pod nazwą Andersen Business Consulting. jako jedyni na świecie:-) Działaliśmy w ten sposób tak długo jak było to prawnie możliwe, czyli dokładnie przez 4 lata. Można więc powiedzieć, że po aferze Enrona, ja najdłużej się z tego – jak to nazwałeś – “wykręcałem”:-)

  4. Sławku,

    Grupa Andersen Alumni rzeczywiście pozostaje nadal silna. “Kolega z Andersena” to prawie jak kiedyś “kolega z wojska” :-)

    Ja też czasem wspominam swoje pierwsze dni w Arthur Andersen, zaczynałem rok po Tobie. Rzeczywiście – szkolenia startowe były niesamowicie intensywne. W trakcie studiów – miałem jeden semestr Podstaw Księgowości i piątkę z tego przedmiotu. Ale na wstępnych szkoleniach – moja wiedza o księgowości wystarczyła zaledwie na pierwsze przedpołudnie, mniej więcej od lunchu pierwszego dnia wszystko było już zupełnie nowe. A szkolenie trwało 5 tygodni… Nie wspominając o Segovii, gdzie szkolenia były o kolejny poziom bardziej zaawansowane.

    Pozdrowienia dla Alumnów Andersena i dla całej ekipy Mzuri, a zwłaszcza dla Ciebie i Artura – pamiętasz, że spędziliśmy trzy mordercze tygodnie na projekcie w Poznaniu? ;-)

    1. Piotrze, cieszę się, że zaglądasz na fridomię. To bardzo miłe. Twoje porównanie do “kolegi z wojska” jest teraz dla mnie bardzo na czasie. Jestem w Rosji i jadę Koleją Transsyberyjską z Władywostoku do Warszawy (teraz jestem mnie więcej w połowie drogi, w Tomsku). Po wiele godzin siedzę w wagonie i uczestniczę lub przysłuchuję się rozmowom pomiędzy pasażerami. Starsi mężczyźni często – przedstawiając się – pytają “a gdie wy służyli?” Pokazuje to jak silne więzi powstają w wojsku. W Andersenie powstawały chyba jeszcze silniejsze:-)

      Oczywiście pamiętam nasz wspólny projekt w Polmosie Poznań. Był to mój (i całego naszego polskiego oddziału) pierwszy projekt strategi rozwoju firmy. A Artura – w ogóle pierwszy projekt w Andersenie. Przecieraliśmy nowe szlaki.

      Było super intensywnie. Zwłaszcza, że ja jeszcze – równolegle do naszego wspólnego projektu – nadzorowałem projekt strategii dla Erg-u Pustków gdzieś pod Mielcem:-) oraz projekt budżetowania (na którym się w ogóle nie znałem; całe szczęście, że Krzysztof wiedział co i jak) dla Elektrociepłowni gdzieś na Śląsku. Aż się sobie teraz dziwię, że byłem w stanie aż tyle udźwignąć, mając wówczas za pasem tylko dwa lata doświadczenia w audycie i zero miesięcy doświadczenia w konsultingu:-) Sporo się tamtej zimy najeździłem samochodem po polskich drogach (o wiele gorszych niż dzisiaj). Każdy tydzień na trasie Warszawa – Poznań – Śląsk – Pustków – Łódź (moja Babcia była w szpitalu) – Warszawa. Jest co wspominać:-)

      Zaglądaj proszę częściej na fridomię. Zapraszam wszystkie koleżanki i kolegów “z andersenowskiej oraz z deloittowskiej armii”:-)

  5. Ech młode wilki wchodzące na rynek pracy w latach 90-ch, wiesz że mieliście najlepiej z wszystkich generacji w tym kraju? :-)
    Tak poważnie to pomyśl o publikacji wspomnień bo mógłbyś w naprawdę ciekawy sposób opisać jak tworzyła sie branża doradzcza w Polsce i wogóle jak wyglądał wtedy biznes.

  6. Może i w latach 90tych było łatwiej o karierę w korporacji. Ale nie narzekajmy na czasy obecne i nie usprawiedliwiajmy się tym, że kiedyś inni mieli lepiej. Obecnie bezrobocie w Polsce jest rekordowo niskie, a średnia pensja – rekordowo wysoka. Obserwuję 30-latków, którzy w latach 90-tych dopiero chodzili do liceum, a dziś są właścicielami dużych firm, przy czym niektórzy z nich już zdążyli swoje firmy sprzedać za grube pienądze i przejść na emeryturę. Z kolei jako pracodawca widzę kandydatów, którzy dziś nie pochylą się nad ofertą pracy, jeśli będzie gorzej płatna, niż na zachodzie Europy. Dziś świeżo upieczony absolwent informatyki zarobi więcej, niż w latach 90tych dyrektor w korporacji.

    1. Tomek, masz sporo racji. Moja pierwsza pensja w konsultingu wynosiła (w 1992 roku) PLZ 6 mln, czyli PLN 600. A lodówka lub pralka wówczas kosztowały mniej więcej tyle samo co dziś – ok PLN 1000:-)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Kup Pomarańczową wolność finansową

 

Najnowszą książkę autorów bloga Fridomia i dołóż swoją cegiełkę do kupna mieszkania dla młodzieży opuszczającej domy dziecka. I Ty możesz pomóc.

 

Książkę kupisz klikając tutaj.