Granice lądowe

Uwielbiam granice lądowe. Samolot na trasie międzynarodowej przekracza granice państw bez Twojej świadomości, chyba, że akurat pilot samolotu wspomni o tym fakcie poprzez samolotowe głośniki. Dopiero lądując na lotnisku przekracza się sztuczną granicę, które są bardzo podobne na różnych lotniskach w różnych krajach – czasami zdarzy się, że celnicy prześwietlają bagaże przylatujących pasażerów; granice na lotniskach w USA charakteryzują się zwykle bardzo długimi kolejkami do odprawy paszportowej. Zwykle jednak niczym szczególnym się nie wyróżniają.

Dla mnie prawdziwe granice to granice lądowe. Przekraczając granicę dzielącą sąsiadujące ze sobą kraje widać w którym kraju jest lepsza organizacja, większy porządek, lepszej jakości drogi, kto z sąsiadów co i w którą stronę granicy przewozi. Granice lądowe bardzo się pomiędzy sobą różnią. Niektóre są w szczerym polu, inne na moście przez rzekę lub na przełęczy wysoko w górach. Wiele z nich – w odróżnieniu od sztucznych granic na lotniskach – dobrze mi się wpisały w pamięć.

Pamiętam jak czechosłowaccy celnicy na granicy z PRL, a potem z NRD kazali nam któregoś razu wyjąć dosłownie wszystko z samochodu, którym jechaliśmy. Granica pomiędzy Berlinem Wschodnim, a Berlinem Zachodnim była naszpikowana kontrolami, robiła bardzo przygnębiające wrażenie. Granica pomiędzy USA, a Tijuaną w Meksyku sprawiała wrażenie sporego chaosu. Na granicy Algierii i Nigru złapała nas burza piaskowa i musieliśmy tam poczekać cały dzień nim nam pozwolono opuścić przejście graniczne. Nigdy nie widziałem więcej ludzi niż na przejściu granicznym pomiędzy Chinami i Hong Kongiem, mimo, że technicznie rzecz biorąc jest to jeden kraj. Tłok był taki że aż mdliło – na szczęście dla cudzoziemców przewidziano odrębne przejścia, które pozwalały istotnie skrócić czas oczekiwania. Na granicy Estonii z Rosją po stronie Narva cofnięto nas z granicy do puntu zamawiania kolejki kilka km w głąb kraju (trzeba było zapłacić za miejsce w kolejce:-), a po stronie Rosji – policjanci chcieli nam wlepić mandat za to, że chcieliśmy zobaczyć atrakcję turystyczną (stary zamek, drugi stoi naprzeciw, po drugiej stronie granicznej rzeki).

W środku Mołdawii zaskoczyła mnie nagle jakaś granica na polnej drodze, gdzie przekonałem się, że mołdawski region Transdniestrze jest bardziej autonomiczny niż mi się wcześniej wydawało. Na granicy Mali z Senegalem moim kolegom nie chciano dać wcześniej obiecanej wizy i koczowaliśmy tam bezskutecznie kilka dni nim się poddaliśmy i wróciliśmy do Mali. A na granicy Senegalu z Gwineą Bissau okazało się, że niespodziewanie znalazłem się w strefie objętej działaniami wojennymi. Na granicy Somalilandu i Etiopii urzędnik imigracyjny nie chciał mnie wpuścić z powrotem do Etiopii pomimo, że Kenijczycy (jako jedyni na świecie) nie potrzebują wizy wjazdowej do tego kraju, Urzędnik nalegał, że mam użyć polskiego paszportu, w którym nie miałem – niestety – ważnej wizy do Etiopii. Pomimo moich sprzeciwów musiałem wrócić do Somaliland by tam zdobyć stempel wizowy do swojego polskiego paszportu. Zupełnie niepotrzebnie. Na wylot zmokłem na granicy Mozambiku z Tanzanią gdy przepływaliśmy otwartym (bez dachu) promem graniczną rzekę, która roiła się od hipopotamów.

Takich pamiętnych przejść granicznych mam długą listę i do tej listy ostatnio dopisałem granicę chińsko-rosyjską. Choć w obu krajach miałem już okazję być wielo, wielokrotnie, to pierwszy raz miałem okazję przekraczać granicę przyjaźniących się potęg terytorialnych, militarnych, gospodarczych. Już same miasto graniczne po stronie Chin – Sulfhene – brzmi bardzo mało chińsko, wręcz nieco egzotycznie. Wygląda też bardzo egzotycznie – napisy na sklepach są w języku chińskim oraz rosyjskim (tych ostatnich jest nawet więcej). Wynika to z tego, że przyjeżdża tam mnóstwo Rosjan na zakupy. Duże zakupy.

Tuż po przyjeździe natknąłem się na grupkę trzech młodych Rosjan, którzy byli bardzo sympatyczni. Pytałem ich o to jak się dostać na granicę, jak się nazywa rosyjskie miasto po drugiej stronie granicy, itp. Pomimo, że szli coś zjeść i swoimi pytaniami spowodowałem ich odłączenie się od swojej grupy, to zdecydowali, że pokażą mi jak dojść do hotelu, w którym sami nocowali i potem poczekali aż się zarejestruję by zabrać mnie ze sobą na kolację. Miałem okazję dobrze poznać ich oraz całą resztę ich grupy.

Okazało się, że owi Rosjanie to coś w rodzaju polskich „mrówek”, czyli ludzi, którzy przekraczają granicę codziennie lub nawet po kilka razy dziennie by przewozić towary, na których mogą zarobić. Polskie „mrówki” przywoziły papierosy i/lub alkohol z Ukrainy, z Rosji lub z innych sąsiadujących krajów. Zatykali te papierosy pod ubrania, czasami nawet pod spódnice i pod pończochy. Spotkanych Rosjan należałoby raczej nazwać „słoniami” bo każdy z nich przewoził towary ważące dokładnie lub prawie dokładnie po 50 kg każdy. Ten limit wagi wynika z przepisów celnych w Rosji. Każdy miał po kilka toreb, pudeł, itp. pakunków. A w pakunkach ubrania, elektronikę, wszystko to co dawało zarobić na różnicach cenowych pomiędzy krajami. Być może to właśnie od widoku prostokątnych pakunków, stawianych w rzędach jeden na drugim, nazywani są oni przez innych Rosjan “Kierpiczkami”, czyli “Cegiełkami”.

W Sulfehne jest ich tylu, że niektóre hotele są zajmowane wyłącznie przez Rosjan. Chińska obsługa hoteli, restauracji, a nawet taksówkarze i inni mówią już całkiem dobrze po rosyjsku. Hotel, w którym się zatrzymałem też był rosyjski. Bez wstawienia się za mną przez moich rosyjskich znajomych odprawiono by mnie z kwitkiem – bo nie było wolnych pokoi. Jeden z Rosjan zaproponował recepcjonistce by mi dała pokój jakiegoś rosyjskiego „słonia” (i to chyba jednego z potężniejszych sądząc po bogatym, zupełnie niestandardowym wystroju jego pokoju – duży i drogi system muzyczny w pokoju, a w łazience gruszka do boksowania), który tego dnia akurat do Sulfhene nie dojechał. Zabrali mnie też do „swojej” restauracji, w której za 20 yuanów (czyli ok USD 3) był oferowany bardzo bogaty szwedzki stół (m.in. z owocami morza), łącznie z nieograniczonym piwem i koniakiem. Po obfitej kolacji moi trzej koledzy, a także cała reszta ich grupy jeszcze do 3-ciej nad ranem przepakowywali na korytarzu swoje pakunki, a potem spokojnie wstali o siódmej rano by pojechać na dworzec.

Okazało się, że zwykle dostają oni swoje bagaże do transportu bezpośrednio na dworcu autobusowym (nie muszą nawet sami robić zakupów) i za ich przewiezienie otrzymują 1000 rubli zapłaty (ok USD 16) i wydaje mi się, ze z tego muszą opłacić hotel i jedzenie (razem około USD 6). Dlatego też zwykle przyjeżdżają do Sulfehne rano i wieczorem wracają do Rosji z 50 kg bagażu. Ich zleceniodawcami są chińscy handlarze, którym w rekrutacji granicznych „kierpiczi” oraz w koordynacji transportu pomagają rosyjscy kierownicy.

Moi koledzy okazali się bardzo miłymi i serdecznymi chłopakami. Byli też całkiem nieźle wykształceni i przykro mi było, że życie zmusiło ich do tego by pomagać chińskim handlarzom zalewać swój krajowy rynek chińskimi towarami. Doradzili mi bym nie jechał z nimi tylko wsiadł do autobusu jadącego bezpośrednio do Władywostoku. Ten autobus był dość koszmarny. Po pierwsze, wyjazd opóźnił się o ponad 2 godziny. Przed nami przepuszczano autobusy mające późniejszą godzinę odjazdu. Nie mogłem się zorientować czy mój autobus może już niepostrzeżenie nie odjechał. Po drugie, przed wejściem do autobusu trzeba było odprawić bagaż, co też długo trwało i było dość chaotyczne. Nie rozumiałem lokalnych zwyczajów – np. okazało się, że muszę zapłacić za nadbagaż (pomimo że wszyscy mieli po 50 kg bagażu, to okazało się, że przysługujący pasażerom limit to 15 kg, a ja miałem 20kg. W tym butelki wody, które normalnie mogłem wyjąć z bagażu, ale myślałem, że skoro 20 kg to o wiele mniej niż dozwolony limit, to nie zawracałem sobie głowy drobnostkami. Potem podczas strasznego tłoku przy wsiadaniu i wysiadaniu z autobusu w ruch szły łokcie starszych „słonic”.

Ale najtrudniejsza była kontrola celna po stronie rosyjskiej. Najpierw te kilkaset metrów od kontroli chińskiej pokonywaliśmy w żółwim tempie i zajęło nam to ładnych kilka godzin. Nie wypuszczano nikogo z autobusu – nawet na siusiu – aż dojechaliśmy do czegoś w rodzaju parkingu z toaletami. Ale wtedy wypuszczano z autobusu tylko po 2 osoby, mimo że toalet było 5 czy 6. Na dodatek autobus stanął – nie wiedzieć czemu – w dość sporej odległości od owych toalet więc chcący z niej skorzystać marnowali sporo czasu na chodzenie. Gdy już wreszcie nadeszła moja kolej by pójść za potrzebą, to nagle okazało się, że możemy wjechać do strefy kontroli celnej i po odstaniu swego w wewnątrzautobusowej kolejce musiałem wrócić na swoje miejsce. A w strefie kontroli nadal staliśmy ponad godzinę, nie wychodząc z autobusu.

Po stronie rosyjskiej należało zabrać ze sobą cały bagaż do prześwietlenia, co nie było łatwe biorąc pod uwagę ilość bagażu niemal każdego z pasażerów autobusu (turyści tacy jak ja stanowili w nim zdecydowaną mniejszość). Po kontroli trzeba się było z powrotem wpakować do autobusu oraz do przyczepki bagażowej. Ale o ile na dworcu pakowali te bagaże ludzie doświadczeni w sztauerce i nie faworyzowali żadnych pakunków, to na granicy robili to sami pasażerowie, którzy nie mając aż tak dużego doświadczenia dodatkowo chcieli swoje bagaże umieścić w najdogodniejszych miejscach. Przejście tej kontroli zabrało nam kolejne 2-3 godziny.

Potem, zaraz po przejściu przez granicę, znów się zatrzymaliśmy by przepakowywać towar. Tym razem nawet nie wiem jaki był w tym cel. Ponieważ padał lekki deszczyk to nawet nie wychodziłem z autobusu. Ogólnie całe przejście graniczne zajęło nam jakieś 7-8 godzin i przez to do Władywostoku autobus dojechał zamiast wczesnym popołudniem o 1-szej w nocy.

Niedogodności podróży wynagrodziło mi bardzo miłe towarzystwo oraz piękno położenia stolicy rosyjskiego Dalekiego Wschodu. Granicę tę jednak będę pamiętał jeszcze przez długie lata:-)

Jeżeli chcesz podzielić się z innymi, udostępnij:

Share on facebook
Facebook
Share on twitter
Twitter
Share on linkedin
LinkedIn
Share on whatsapp
WhatsApp
Share on email
Email

4 Responses

  1. Ciekawie opisane. Nie wiem jak to robisz, ale zawsze Twoje teksty wciągną mnie tak, że nie daję rady się od nich oderwać i zawsze rezerwuję sobie czas w ciągu dnia na ich czytanie :) Pozdrawiam!

  2. Do mojej listy ciekawych lądowych przejść granicznych, dodałem kilka dni temu przejście znajdujące się na leśnej drodze, w środku lasu pomiędzy Litwą, a Polską, na którym znalazłem się przypadkowo wracając do Polski z sanatorium w Druskiennikach.

    Już myśleliśmy, że zgubiliśmy drogę, gdy skończył się asfalt i zaczęła polna droga przez las. Ale ponieważ była ładna pogoda i nam się nie śpieszyło, to postanowiliśmy jechać dalej. Po położeniu słońca na niebie, orientowałem się, że jedziemy w kierunku Polski:-)

    Jednak to, że przejście graniczne jest w środku lasu, bardzo mnie zaskoczyło. Brak granic w strefie Schengen jest jednak – pomimo całego tego politycznego zgiełku wokół imigrantów – niesamowitym osiągnięciem UE. I szkoda by zniknęło, bo wtedy takie przejścia też by zniknęły (nie opłacałoby się w tak odludnym miejscu zatrudnić WOP-istów i celników).

    A zaraz po przekroczeniu granicy, w pierwszej wiosce po polskiej stronie, natknęliśmy się na … Kolędowników.

    Kilka zdjęć z owej leśnej granicy oraz krótki filmik ze śpiewem Kolędowników możesz znaleźć na mojej stronie FB Sławek Muturi:-) Gorąco zapraszam:-)

    1. Ja nie zapomnę granicy między Pakistanem a Iranem.
      Najpierw musiałem czekać kilka godzin na otwarcie granicy, bo mój autobus przyjechał przed świtem a granicę otwierano rano. Czas spędzałem w jakiejś herbaciarni, gdzie (chyba) właściciel, by się obudzić, wypalił w ciągu niespełna godziny trzy skręty z taką ilością haszyszu, że przeciętny człowiek by już nie wstał do końca dnia. A on… się obudził :)
      Potem, na samej granicy, po stronie pakistańskiej wszystko poszło ok, ale przy wjeździe do Iranu, gdy już przeszedłem przez chaotyczną kontrolę paszportową i bagażową, znalazłem się przy trzecim okienku, gdzie urzędnik spytał mnie o zawód. Usłyszawszy, że jestem ekonomistą zażądał mojej Karty Ekonomisty i nie chciał dać wiary moim tłumaczeniom, że w Polsce takowych się nie wydaje. W końcu jednak machnął ręką i pozwolił mi wejść do Iranu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Kup Pomarańczową wolność finansową

 

Najnowszą książkę autorów bloga Fridomia i dołóż swoją cegiełkę do kupna mieszkania dla młodzieży opuszczającej domy dziecka. I Ty możesz pomóc.

 

Książkę kupisz klikając tutaj.