Na ile % żyjesz?

Jakiś czas temu usłyszałem w radio pewną polską piosenkę, której tytułu nie pamiętam (nie pamiętam też niestety nazwiska wykonawcy). Wykonawca radził w piosence byśmy żyli na 100, a nie na 5%. Te słowa sprowokowały mnie do przemyśleń nt tego na ile % żyję. Miałem dużo czasu by o tym myśleć przemierzając Syberię pociągami.

I mam już pewne przemyślenia. Choć nie było mi łatwo zdefiniować co oznacza owe “100%”. Czy punktem odniesienia powinno być “średnie życie kogoś w Polsce w 2017 roku”, czy może raczej “średnie życie kogoś w Polsce w 2017 roku kto skończył studia wyższe” by odzwierciedlić jego wyższy potencjał? A może punktem odniesienia – owym 100% – powinno być życie najszczęśliwszej Polki lub Polaka w 2017 roku? Tylko kim jest owa Polka lub Polak i skąd wiedzieć jak tak naprawdę wygląda jej/jego życie? Przecież to jak wygląda widziane z zewnątrz wcale nie musi wiernie odzwierciedlać tego jak wygląda od środka…

Doszedłem do wniosku, że punktem odniesienia powinno być moje własne, potencjalnie idealne życie na 100%. Czyli owe 100% będzie inne dla każdego z nas:-) To oczywiście pewna wada tej miary, ale jednocześnie jej wielka zaleta, bo pozwala nam unikać wyniszczających w skutkach porównań się z innymi. Po prostu porównuję swoje obecne życie z moim wyobrażeniem mojego idealnego, perfekcyjnego życia. Zachęca też do krytycznego przyjrzenia się swojemu życiu oraz do pewnej kreatywności.

Idąc tym tropem dostrzegłem, że o ile jestem bardzo zadowolony ze swojego obecnego życia, to niemniej udałoby mi się w nim co nieco poprawić. Na przykład znajdować czas oraz motywację do codziennych spacerów, częstszego chodzenia do kina, teatru lub filharmonii. Może więcej inwestować w przyjaźnie oraz relacje z rodziną? Może jeszcze więcej robić dla innych?

Ale w tej metodzie też kryje się pewna pułapka. O ile wydaje mi się, że żyję pełniej niż wiele osób, które znam, to tak naprawdę chyba nigdy nie osiągnę stanu życia “na 100%”. Bo życie składa się m.in z wyborów. Czasami trzeba zawierać samemu ze sobą kompromisy. Przykład? Może chciałbym posiadać kotka, pieska lub inne zwierzątko domowe, które uzupełniłoby moje życie. Ale jak to pogodzić z wolnością do podróżowania po świecie? Do wielu krajów nie można by pojechać ze swoim kotkiem bez wcześniejszej kwarantanny; poza tym jak by rozwiązać problem wjazdu do danego kraju przez jedną granicę i wyjazd przez inną – ostatnio do Rosji wjechałem przez granicę niedaleko Władywostoku, a wyjadę granicą z Ukrainą oddaloną o ponad 10.000 km.

Świadomość niemożliwości osiągnięcia poziomu “życia na 100%” może być źródłem frustracji, albo – w zależności od podejścia – źródłem napędu do tego by nigdy nie spoczywać na laurach i by ciągle swoje życie zmieniać, ubarwiać, wzbogacać. By ciągle dbać o jego dobrą, jak najwyższą jakość.

Po wielu godzinach przemyśleń, oceniłem, że w tej chwili (we wrześniu 2017) żyję na jakieś 90% życia.

A może jednak o wiele … mniej? W tej metodzie bowiem kryje się też pewna dodatkowa informacja. Pokonanie jakieś bariery, osiągnięcie jakiegoś wysokiego poziomu otwiera przed Tobą nowe możliwości. Inne możliwości ma uczeń podstawówki, a inne student, a jeszcze inne szef dużej firmy notowanej na giełdzie. Osiągnięcie wolności finansowej – też samo z siebie – nie spowoduje, że będziesz żyć na 100%. Wolność finansowa natomiast otwiera przed Tobą nowe możliwości, powiększa owe “100%” – zamiast dysponować 26 wolnymi od pracy dniami w roku (urlop), daje Ci do dyspozycji 365 dni urlopu.  Czy z tej perspektywy – znacząco większych możliwości – tak naprawdę żyję na 90%? Sam nie wiem:-) Łatwiej jest mi porównać moje obecne życie do życia moich znajomych lub przyjaciół niż do “średniego życia osoby wolnej finansowo” bo takich osób po prostu wielu nie znam. Porównanie do mojego własnego potencjalnego “życia na 100% osoby wolnej finansowo” wymaga dużej wyobraźni.

A czy Ty może żyjesz na poziomie 100% życia? A jeśli nie, to dlaczego i co powinnaś w swoim życiu zmienić? Ciekaw jestem Twoich przemyśleń.

Jeżeli chcesz podzielić się z innymi, udostępnij:

Share on facebook
Facebook
Share on twitter
Twitter
Share on linkedin
LinkedIn
Share on whatsapp
WhatsApp
Share on email
Email

32 Responses

  1. Mi się wydaje, że żyję na 100 %. Można żyć albo nie żyć – nie ma nic pośredniego ;-) Skoro żyję, to na 100 %.

    A co robię w czasie swojego życia – uważam, że nie sposób oceniać czy dany sposób spędzania czasu to jest jakiś % hipotetycznego “maxa”… Bo czym ten max ma być? Jeżeli lubię bieganie, to czy żeby żyć na 100 %, należy biegać przez 24h na dobę? Jeżeli lubię zbierać grzyby, to należy to robić siedem razy w tygodniu? To jest niemożliwe i dosyć szybko staje się nieprzyjemne i zbrzydnie.

    Według mnie najważniejsze jest zróżnicowanie. Robić po prostu RÓŻNE rzeczy, a nie w kółko to samo. Wtedy mam poczucie, że żyję, ale na ile to będzie % to nie wiem ;-)

  2. Dla mnie życie na 100%, to zadowolenie na 100%.

    Zawsze wzbudzało we mnie niepokój, gdy czytałam, że używamy swojego mózgu w ułamku jego możliwości, że żyjemy średnio 80 lat, ale moglibyśmy 130. Że możemy uczyć się szybciej, czytać szybciej, biegać/pływać szybciej… I zastanawiam się, do czego tak nam się bardzo spieszy? W codziennej gonitwie za lepiej/szybciej/więcej mniej jest nas samych, naszego człowieczeństwa. I nie neguję postępu, bo przecież pragnienia, aby mieć i móc więcej jest zaczątkiem rozwoju w każdej dziedzinie. Ale jestem ostrożna w stawianiu takich wyzwań, aby żyć na 100%, nie na 5%.

    Choć z drugiej strony, gdy uświadomimy sobie, ile czasu bezproduktywnie marnujemy przed telewizorem/komputerem/z telefonem… to może warto namawiać do refleksji nad procentem, w jakim realizujemy siebie w życiu…

  3. Zgadzam się z Agatą. Zastanawiałem się kiedyś nad tym tematem i doszedłem do wniosku, że życie na 100% jest wtedy kiedy budząc się cieszysz się na nowy dzień a zasypiając jesteś z niego zadowolony. Kierując się wyobrażeniem i oczekiwaniami innych – tzn. musisz szybciej, wolniej, mocniej, słabiej – skończy się to tylko frustracją i żalem. Każdy żyje na swoje 100%.

    1. Nibul, Agata, widzę, że chyba niepotrzebnie napisałem – pod koniec wpisu – o tych porównaniach z innymi. Z tego co piszecie, zorientowałem się, że byłem mało precyzyjny. A więc jeszcze raz:
      1. Uważam, że każdy powinien określić swoje 100% życie (nie oglądając się na innych!) i zmierzyć na ile jej/jego obecne życie przystaje do owego obrazu idealnego swojego życia
      2. Nie chodzi w nim wcale o to by ktoś kto lubi ryby, spędzał z wędką nie 3 godz w tygodniu, tylko 168 godzin (jak sugerował Robert). Chodzi o to by dążyć do życia zbilansowanego, w którym jest miejsce i czas zarówno na swoje hobby, ale też na pracę twórczą, na rozwój duchowy i kulturowy, na robienie czegoś dla innych, itp
      3. Przyglądając się swojemu życiu, powinniśmy spojrzeć krytycznie na to jakich elementów nam brakuje lub gdzie mamy nierównowagę i dążyć do lepszej równowagi, może inaczej rozłożyć priorytety
      4. Szukając inspiracji dotyczących tego czego nam w życiu brakuje możemy się spojrzeć na ludzi wkoło. Nie po to by ich kopiować, tylko po to by otworzyć swoje myślenie, by poszerzyć swoje horyzonty
      5. Należy – wg mnie – uwzględniać również to, że nasze możliwości zmieniają się w czasie – więc owe “100%” nie jest stałą, tylko się zmienia w czasie wraz z naszymi awansami w pracy lub z osiągnięciem wolności finansowej (które mają efekt zwiększania naszych “100%”), ale też wtedy gdy ktoś z naszych bliskich poważnie zachoruje i będzie wymagać stałej opieki (co może ograniczać nasze możliwości realizacji wymarzonego idealnego życia)

      Nibul, zgadam się więc z Tobą gdy piszesz, że “każdy żyje na swoje 100%”. Pytanie, które ja chciałem Tobie (oraz innym Fridomiaczkom i Fridomiakom) zadać brzmi: “Czy TY żyjesz na TWOJE 100% życia?”

  4. Ciekawy temat i dość szeroki. Ja chciałbym zwrócić uwagę na jego trochę inny aspekt. Mam wrażenie, że żyjemy w takich czasach, gdzie jesteśmy niejako “przymuszani” kulturowo do tego życia na 100%. Inaczej to się ujmuje “żyć na maxa”, “żyć pełnią”. Pytanie – czy to jest wygodne? I dobre dla człowieka? Czy dobrze jest żyć na 100% swoich możliwości? A może wystarczy tu “wystarczająco dobrze”. Dla jednego będzie to 80%, dla drugiego 60% – i jest OK. Albo okresowo na 100%, a podczas przestojów – 40-50%. Nie chcę moim wpisem zachęcać do bylejakości, marnowania swojego potencjału bo to jest też straszne (np. marnotrwaienie czasu na głupoty). Przestrzegam jedynie przed drugą – moim zdaniem – skrajnością. Pozdrawiam :-)

    1. Julio, dzięki za to, że podnosisz ten aspekt. Według mnie zrównoważone życie zakłada również czas na odpoczynek, na regenerację. Nie chodzi o to bym teraz na maksa był produktywny przez 168 godzin kolejnego tygodnia, tylko bym osiągnął pełnię swojego rozwoju w perspektywie 25 kolejnych lat (czy ile mi tam ich zostało:-)

      Ładnie to kiedyś ujął Les Brown. Zachęca nas do tego byśmy umarli puści. Cmentarze – jak mówi – są pełne niezrealizowanych pomysłów. Tych pomysłów, których ludzie tam leżący nigdy nie wprowadzili w życie. Bo nie żyli pełnią swojego potencjału. To jest jednak coś innego niż współczesne “życie na maksa” – z maksimum konsumpcji, z maksimum wrażeń, z maksimum adrenaliny, z nadążaniem za The Jones’

  5. Po przeczytaniu powyższego wpisu przypomniało mi się logo pewnej telewizji nadającej czasem audycje na żywo: “TRWAM” z dopiskiem “na żywo”. Zawsze przychodzi mina myśl pytanie, czy można “TRWAĆ” “na umarlaka”?

    Mam więc skojarzenia podobne do Roberta. Albo ktoś żyje na 100%, albo nie żyje i nie ma stanu pośredniego.

    A może jednak są stany pośrednie: sprawny – niepełnosprawny – nieżywy, albo zdrowy – chory – nieżywy, albo jeszcze inaczej: dziecko – dorosły – staruszek – nieboszczyk? ;-)

    Ja tam jestem zadowolona ze swojego życia. Robię, co mogę, a jak nie mogę, to nie robię. Staram się nie roztrząsać tego, czego i tak nie mogę, bo to rodzi niepotrzebne frustracje. Niestety, nie zawsze mi się to udaje. Jakieś procenty guzik mnie obchodzą, bo to jest próba zmierzenia subiektywnych odczuć, czy możliwości, a to już z zasady jest niemierzalne. Tak, tak, możliwości też są subiektywne, a w zasadzie ich ocena. Inaczej ocenia swoje możliwości/umiejętności osoba pewna siebie, a inaczej wycofana. Jeszcze inaczej ocenią to osoby z zewnątrz, a każdy oceniający może to zrobić inaczej. Również dana osoba będzie postrzegać różnie swoje możliwości w stosunku do aktualnego samopoczucia, a samopoczucie będzie zależeć m.in. od oceny możliwości w danym momencie…

    Temat jak zwykle jest tak pogmatwany, jak ludzka psychika.
    Ale po co to roztrząsać? Idę lepiej zrobić sobie pyszną kawę :)

    Pozdrawiam,
    Małgorzata

    1. Małgosiu, to w takim razie pozwól, że dopytam Cię o Twoje zdanie.

      Czy o kimś kto jest dorosły, bardzo inteligentny, zdrowy, sprawny fizycznie, ale nie chce mu się po prostu podjąć pracy, cały dzień leży przed telewizorem, żyje na koszt rodziców, jeszcze wyciąga pieniądze “na piwo z kolegami” od matki czy od swojej babci też powiedziałabyś że “żyje na 100%” swojego życia?

      Albo inny przykład: czy o kimś kto jest wysokiej klasy specjalistą, dużo zarabia, jeździ super samochodem, odwiedza egzotyczne zakątki ziemi, ale jednocześnie zaniedbał swoje zdrowie, jest samotny bo wszyscy go unikają bo manipuluje ludźmi i ich wykorzystuje i pocieszenia szuka w alkoholu i narkotykach też byś powiedziała, że żyje na “100%” swoich możliwości?

      A pisarz, architekt, muzyk, malarz lub inny artysta, który ma niewyobrażalny talent, ale zamiast tworzyć stacza się w degrengoladę?

      1. Pozwól, że ja wyrażę swoje zdanie na ten temat, ale oczywiście chętnie przeczytam też odpowiedź Małgosi :)

        Przez większą część życia wierzyłem w to, że jeśli mamy jakieś niesamowite uzdolnienia, talenty, inteligencję itp. to jesteśmy zobowiązani do jej wykorzystania, a kto tego nie robi – “marnuje się”, “przegrywa w życie”.

        Jednak mój własny rozwój, żywe zainteresowanie psychologią i psychoterapia, którą przeszedłem, jak również obserwacja świata, w którym żyję, doprowadziły mnie do przekonania, że to jest absurd. Uważam, że przytoczony przeze mnie w drugim akapicie pogląd na życie obrazuje oczekiwania społeczeństwa wobec takiej osoby, oczekiwania, że ta osoba da coś temu społeczeństwu od siebie.

        Ale co w sytuacji, kiedy taka osoba nie jest z tego powodu szczęśliwa? A co wtedy, kiedy ta osoba mogłaby projektować, no nie wiem, wysokie na kilometr wieżowce, ale woli zajmować się ogródkiem? Czy mamy od niej wymagać wykorzystania jej talentu, którego wykorzystanie często wiąże się z walką ze wszystkimi dookoła i niesamowitym wręcz wysiłkiem?

        Czy życie jest po to, by osiągnąć jak najwięcej, zdobyć medale olimpijskie, zwiedzić wszystkie kraje świata, znać kilkanaście języków obcych, zarobić miliardy? Czy tylko takie życie jest cokolwiek warte?

        Myślę, że żyjemy w świecie, w którym na ołtarze wyniesiono “sukces”, czymkolwiek on miałby nie być, a zapomnieliśmy o tym, żeby żyć.

        I w takim kontekście – kontekście “sukcesu” – wolę żyć na 1%. A na 110% zajmować się pielęgnowaniem ogródka i miłości do najważniejszych dla mnie ludzi.

        Pozdrawiam :)

        1. Bartek, dzięki za podzielenie się swoimi przemyśleniami.

          Nie wiem co takiego jest zawarte w moich słowach, że sprowadzacie je do peonów na cześć “sukcesu życiowego”. Mi wcale nie chodzi o to by wszyscy podróżowali, uczyli się języków i zarabiali miliardy. Według mnie pełnią życia może żyć bibliotekarka w wiejskiej bibliotece, która sama dużo czyta i choć zarabia tylko PLN 1500 miesięcznie, to zamiast biadolić na swój los (tak jak robi wiele jej koleżanek po fachu), zaraża dzieci oraz sąsiadów w swoim wieku i starszych do tego by też jak najwięcej czytali, by wzbogacali swoje życie. Organizuje warsztaty teatralne, opisuje historię swojej wsi. Robi coś więcej niż tylko “odbębnianie” ośmiu godzin w bibliotece i narzekanie na wszystko wkoło. Dzięki swojej dodatkowej aktywności oraz dzięki poczuciu realizacji jakiejś misji życiowej ma dodatkową energię na to by po pracy, zamiast oglądać urugwajskie seriale w tv, pospacerować po parku i uprawiać każdego wieczoru spacery z kijkami nordic walking.

          Wg mnie żyje ona na “100%”, w odróżnieniu od bibliotekarki z sąsiedniej wsi, która odbębniania godziny, które jej się strasznie wloką bo nikt do biblioteki nie zagląda. Sama nie czyta, “bo po co”, innych do czytania nie zaraża (“bo mi za to nie płacą”), nordic walking nie uprawia “bo mnie ludzie ze wsi wyśmieją”, itd

          Czy uważacie, że ta pierwsza bibliotekarka robi te dodatkowe rzeczy bo chce być pierwsza w jakimś wyścigu szczurów? bo chce odnieść “życiowy sukces”? bo chce dostać medal olimpijski? Ona według mnie robi to po prostu dla siebie i nie boi się czerpać więcej z życia. Chce każdy dzień życia spędzić najlepiej jak potrafi. Chce oddychać i żyć pełną piersią. Nie dlatego, że inni tego od niej oczekują – ona to robi WBREW ich oczekiwaniom.

          Nie widzę tu absurdu, o którym piszesz. Ale może po prostu czegoś nie rozumiem?

        2. Sławku, myślę, że na przykładzie bibliotekarki opowiedziałeś raczej o spełnieniu albo samorealizacji. To brzmi trochę inaczej niż życie na 100%.

        3. Nibul, to cieszę się, że wreszcie któraś z moich analogii okazała się bardziej czytelna.

          Myślę, że przyczyną naszego nieporozumienia była kwestia, o której pisałem we wpisie. Jak zdefiniujemy owe “100%”.

          Albo poprzez porównywanie się do innych, lub pod wpływem reklam i kolorowych czasopism ( i wtedy jest to życie tak by innym imponować) albo w odniesieniu do swoich własnych możliwości (i wtedy jest to samorealizacja). Przy czym dodałem, że strefę własnych możliwości też można poszerzać, szukając inspiracji gdzieś na zewnątrz. Życie drugiej z bibliotekarek jest uboższe bo ona sama postawiła sobie wiele ograniczeń (typu “po co”, “ale mi za to nie płacą”, “a co ludzie we wsi powiedzą”, itp)

        4. A druga bibliotekarka wsluchuje sie w tekst Watching The Wheels Johna Lennona i nie rozumie po co ta pierwsza tyle roznych rzeczy robi :) Wydaje mi sie, ze aktywnosc i bogate relacje nie dla wszystkich jest dobra miara jakosci (procentowosci) zycia. Nie wydaje mi sie by w ogole ta miara miala sens.

    1. Małgosiu, tu Baza. Udało się za czwartym. Prawie się udało, bo niestety bez samego komentarza:-( Czekamy na kolejną, w pełni udaną próbę:-)

  6. Cz.1

    W sumie Bartek napisał to, co i ja myślę. Ujął to dość zgrabnie. Dodam jednak parę uwag – z nieco poważniejszej strony.

    Sławku, jak dla mnie Twoje przykłady trącają o zaburzenia osobowości. Wszelkie działania autodestrukcyjne nie są dla mnie przejawem zdrowia. W przyrodzie wszelkie jednostki przejawiające zachowania autodestrukcyjne są eliminowane z czasem z dalszej ewolucji, a właściwie same się eliminują razem ze swoimi genami. W przyrodzie wszystko jest po coś, bo natura jest bardzo pragmatyczna.

  7. Cz.3

    Drugi przykład, to już wyraźna autodestrukcja spowodowana brakiem akceptacji ze strony otoczenia – tak w skrócie. Skoro jest to inteligentny człowiek, to dlaczego postępuje w sposób, który mu właściwie nie odpowiada? Tu poddałabym w wątpliwość inteligencję emocjonalną tej osoby. Czyżby nie rozumiał ciągu przyczynowo-skutkowego? Nie łapie, dlaczego ludzie się odsuwają od niego? Jeśli łapie ciąg przyczynowo-skutkowy i odpowiada mu to, to co go boli, że szuka ukojenia? A że nie dba również o swoje zdrowie, to cóż… Niektórzy wyznają zasadę “żyj szybko, kochaj mocno i umieraj młodo”. Znów nie mnie to oceniać.

  8. Cz.4

    Kwestia wybitnie uzdolnionych osób, które nie radzą sobie w życiu, to jest bardzo ciekawy temat. Świat jest pełen niezrealizowanych geniuszy, którzy nie radzą sobie sami ze sobą i nawet nie są w stanie zaprezentować tego geniuszu szerzej. Widać niektórzy lubią się użalać nad sobą, zamiast zacząć działać, aby zmienić swoją sytuację. Jeśli jednak nie lubią swojej sytuacji, nie umieją jej zmienić i nie szukają pomocy, to znów mam wątpliwości co do pełnosprawności umysłowej i emocjonalnej. Znasz pojęcie zespołu sawanta? Sawanci, to osoby, u których występują dysproporcje w mózgu, tzn. jedna część rozwija się znacznie lepiej jakby kosztem pozostałych. Są to właśnie osoby wybitnie uzdolnione w jednym kierunku, ale z niedoborami w innych kierunkach. Od normalności do sawantyzmu, jest jeszcze badzo szerokie miejsce dla stanów pośrednich. Aspekt neurologicznych, czy psychologicznych uwarunkowań cech osobowości oraz różnych uzdolnień jest tak głęboki i szeroki, jak Ocan Spokojny. W zasadzie w sporej części sprowadza się to do chemi i fizyki.

  9. Cz.5

    Medycyna osiągnęła już bardzo dużo, ale cały czas się rozwija i dokonywane są nowe odkrycia. Nikt już nie leczy padaczki lobotomią. Może niedługo nie będzie problemu uzależnień i depresji oraz zaburzeń osobowości. Być może już niedługo będą pigułki na osiąganie niezwykłych wyników w wybranej dziedzinie, a jak się je połączy z pigułkami przebojowości i pigułkami satysfakcji, to sukces gwarantowany. ;) Jak jeszcze nie czytałeś, to polecam lekturę “Kongres futurologiczny” – wspomnienia Ijona Tichego, autorstwa Stanisława Lema, którego jestem fanką.

    Sławku, wydaje mi się, że próbujesz wydobyć ze mnie prostą odpowiedź na bardzo skomplikowany w gruncie rzeczy temat. Nie umiem Ci tak naprawdę odpowiedzieć w sposób zwięzły i jednoznaczny. Widzisz, ja jestem zdania, że każdy ma wpływ na własne życie, a jakiego wyboru dokona, to raczej jego sprawa, o ile nikomu nie dzieje się krzywda. Widzisz, będąc dzieckiem wybitnie zdolnego alkoholika (absolwent prawa z najlepszą lokatą na roku, który popadł w degrengoladę), mogłam powielić te same schematy. Będąc jednak inteligentną osobą dość szybko zorientowałam się, że mogę wiele zmienić w swoim życiu poza jednym – przeszłością. Wiem, ile mnie pracy kosztowało, aby przestać szukać problemów, wymówek i usprawiedliwień, a zacząć szukać rozwiązań, a kto szuka, ten znajduje. Na swoim przykładzie twierdzę, że większość ludzi ma w swoim życiu to, czego oczekuje.

    Ja mam wciąż ogromne oczekiwania i wierzę, że sporo z nich uda mi się wcielić w czyn :)

    Pozdrawiam wszystkich poszukujących,
    Małgorzata

    1. Małgosiu, dzięki za dużą porcję solidnej wiedzy. Rzeczywiście przykłady, które podałem są dość skrajne.

      Tak naprawdę chodzi mi tylko o jedno. Uważam, że każdy z nas może nieco poprawić swoje życie, uczynić je jeszcze trochę bardziej zbilansowanym. Z owych postępów może czerpać więcej satysfakcji, a jednocześnie pokonując jakąś barierę, otwierać przed sobą nowe możliwości i odkrywać obszary do kolejnej małej poprawy, do kolejnego drobnego urozmaicenia, do kolejnego drobnego wzbogacenia swojego życia. I nie chodzi mi tu wcale o jakieś wyścigi szczurów, przypodobywanie się innym. Inni (oprócz najbliższych) nie mają tu żadnego znaczenia.

      Przeciwnością tej postawy wydaje mi się jest gnuśnienie, samozadowolenie, stopniowe zamykanie się na nowe albo – gorzej – narzekanie na los, “tak mi się życie ułożyło”, defetyzm życiowy.

      Pierwsza postawa zachęca do tego by czynić drobne postępy, cokolwiek to może oznaczać dla poszczególnych osób, dążących do pełniejszego życia. Druga raczej będzie skutkować stopniowym więdnięciem, coraz mniejszym poziomem energii życiowej i – w konsekwencji – coraz węższymi możliwościami. Ale oczywiście piszę to z pozycji zupełnego laika jeśli chodzi o sposób funkcjonowania naszego mózgu, naszej konstrukcji psychicznej. Dzielę się po prostu swoimi odczuciami.

  10. Części drugiej, odnoszącej się do poerwszego przykładu, nie będzie. Nie wiem, co jest tam takiego, że nie chce się wysłać. Próbuję od wczoraj. Poddaję się.

  11. Sławku,
    a ja w sierpniu znów poczułem że żyję pełnią życia, a to za sprawą ruchu i dojeżdżania do sąsiedniego miasta rowerem do pracy. Jako że mam siedzącą pracę, a na ruch mało czasu i ochoty zostaje po pracy, więc postanowiłem, że kiedy tylko się uda to do pracy będę dojeżdżał rowerem. Tak nie wiele, a jednak tak dużo. Po 50 min. porannej dawce ruchu człowiek całkiem inaczej funkcjonuje, inaczej myśli, inna energia towarzyszy mi przez cały dzień. I zacząłem rozumieć ludzi, którzy na co dzień ćwiczą, biegają, mają aktywność fizyczną.
    Dotychczas do pracy dojeżdżałem samochodem, czasem komunikacją zbiorową. Rower sprawił, że odległość z domu do pracy jakby się zmniejszyła, poczułem, że wszystko mogę. Hormony szczęścia zaczęły się wydzielać. 40 min. wcześniej zacząłem wstawać z łóżka, aby zdążyć do pracy. Także i Tobie i czytelnikom bloga polecam aktywność fizyczną, można żyć na 100%! Tak nie wiele, a jednak tak dużo.
    Pozdrawiam.

    1. Szymon, dzięki za super przykład. Właśnie o coś takiego mi chodziło, a nie jest to przecież jakakolwiek oznaka “sukcesu”, “zarabiania miliardów”, czy porównywania się z innymi, co mi zarzucano w komentarzach.

      Gratuluję przesiądniecia się na rower i trzymam kciuki za wytrwałość. Oraz Twoje (i nasze) zdrowie.

  12. Sławek,
    polecam Ci pod rozwagę przesiąść się ze skutera na rower ze wspomaganiem elektrycznym. Sam niedawno dowiedziałem się, że są takie i miałem okazję przejechać się takim rowerem. Rower działa w ten sposób, że jak zaczynamy pedałować, uruchamia się mały silnik elektryczny, który “pomaga pedałować’. Wspomaga tylko do osiągnięcia prędkości 25 km/h. Powyżej tej prędkości jesteśmy już zdani jedynie na siłę mięśni.Uczucie jest takie, jakby Cię ktoś pchał w plecy do przodu. Gdy przestajesz pedałować, silnik przestaje wspomagać. Z reguły na ramie roweru lub nad tylnym kołem ma umieszczoną baterię, którą można odpiąć od roweru, zabrać do domu i podłączyć ją do ładowarki, a ładowarkę do prądu. Koszt prądu na przejechanie 100 km nie przekracza 1 zł.
    Ja mam rower konwencjonalny, ale myślę, że taki rower byłby super wynalazkiem dla mojej Mamy, która często siada na rower, aby podjechać do centrum miasta załatwić swoje sprawunki, a z domu do centrum ma po drodze dość duże górki. Jeszcze jak do kosza naładuje jakieś drobne zakupy, to mimo przerzutek jest dość ciężko. Taki rower ze wspomaganiem byłby jej pomocny.
    Myślę, że w stosunku do skutera, ma kilka przewag: nie trzeba tankować na stacji benzynowej, stać w kolejce do kasy ( i czekać, aż klient przed nami wybierze rodzaj sosu do hot-doga :) ), nie trzeba go rejestrować, płacić ubezpieczenia (za skuter chyba trzeba), można poruszać się po ścieżkach rowerowych, od biedy wjechać na chodnik, można przechowywać w rowerowni / wózkowni w bloku i oczywiście mamy zapewniony ruch. Taki rower jest cięższy od zwykłego, ale pewnie lżejszy od skutera. Polecam.
    A co do samego ruchu, to zauważyłem, że lepsze efekty są jak mam wysiłek fizyczny mniejszy ale regularny, niż od czasu do czasu, ale większy i bardziej wyczerpujący.
    Zupełnie jak w inwestowaniu i życiu poniżej swoich możliwości, kropla draży skałę, czas i wytrwałość robią swoje. Tak samo jest z jazdą na rowerze. Na początku jest trudno, nie che się, jest 100 różnych wymówek, ale jak się to przełamie i dołączy się do tego wytrwałość to efekty w poprawiającej się kondycji fizycznej widziałem z dnia na dzień. Odcinek, który przejeżdżałem na początku w czasie 30 min., później przejeżdżałem w 27 min., 25 min., 20 min. Można powiedzieć jak w inwestowaniu, efekt kuli śnieżnej. :)
    Pozdrawiam.

    1. Szymon, dzięki za wiele podpowiedzi. Rzeczywiście skuter ma też wiele wad. Jedną o której nie wspomniałeś jest łatwość parkowania – praktycznie pod drzwiami każdej restauracji czy biura w którym mam coś do załatwienia. W związku z tym dużo mniej chodzę i niestety przybieram na wadze. Rower pod tym kątem niestety lepszy nie jest, ale za to samo jego wprawianie w ruch wymaga wysiłku fizycznego co kompensuje tę wadę.

      Nie jetem jednak nadal przekonany do roweru. Skuter jest wg mnie optymalnym rozwiązaniem – brak stania w korkach i spora mobilność. Ale może kiedyś się przekonam:-)

      1. Od jakiegoś czasu rozważam sobie rowery i skutery. Poniżej podsumuje moje niektóre refleksje na ten temat, ciekawe co Wy na to?

        1. Skuter jest nieznośnie hałaśliwy i to nie tylko dla użytkownika, ale i dla otoczenia. Nawet przeciętny samochód osobowy, szczególnie benzynowy jest cichszy!
        2. Skutery ze względu na prostsze konstrukcje silników nie do końca spalają paliwo, co wiążę się ze sporym zanieczyszczeniem środowiska. Zauważyłem, że w krajach których skutery są popularne (np. Włochy), poziom zanieczyszczenia środowiska należy do najwyższych w Europie, mimo że nie mają naszego problemu pieców węglowych. Ogrzewanie domów jest tam potrzebne znacznie rzadziej.
        3. Na skuterze brzuch rośnie sam ;)
        4. Skuterem trzeba jeździć po drogach publicznych, bezpieczniejsze chodniki i drogi rowerowe są niedostępne.

        Ma też pewne zalety o których warto wspomnieć:
        5. Skuterem można rozwijać większe prędkości, co przy dużych odległościach ma istotne znaczenie
        6. Podobnie jak rower nie wymaga specjalnych parkingów.
        7. Spala trochę mniej paliwa niż mały samochód osobowy

        Tak jak wspomniał @Szymon, świetnym rozwiązaniem które zyskuje popularność jest rower ze wspomaganiem elektrycznym. Sam byłem sceptykiem tego rozwiązania, dopóki nie spróbowałem. Faktycznie dla osób mniej aktywnych fizycznie (w domyśle taki jest przeciętny użytkownik skutera), zwykły rower nie jest alternatywą. Przebycie na nim 30 – 70km dziennie wymaga całkiem sporego wysiłku Rowery elektryczne, ze wspomaganiem o zasięgu nawet 100km pozwalają w czysty i ekonomiczny sposób przemierzać sensowne odległości przy umiarkowanym nakładzie sił.

        Dlatego moim zdaniem skuterom daleko do optymalności ;)

        1. Przemek, bardzo ciekawe to co piszesz. Trudno się z Tobą nie zgodzić.

          Zastanowiło mnie coś innego. Miastem, które od dawna (pewnie od dziesiątków lat) słynie z ogromnej ilości rowerów jest m.in. Amsterdam. Pamiętam, że gdy byłem tam po raz pierwszy w roku 1984 lub 1985, to skuterów tam w ogóle nie było. Kilka lat temu gdy odwiedziłem Amsterdam, to zaskoczyła mnie liczba skuterów na ulicach. Ciekawe skąd to się wzięło? Jeśli wśród czytających ten komentarz jest jakiś mieszkaniec Amsterdamu, Holandii lub Skandynawii, to może będzie też mógł to skomentować i rzucić trochę światła na ten paradoks.

          Co ciekawe, kilka lat temu skutery w AMS były spalinowe, a dziś w Chinach większość skuterów jest elektrycznych. Sam wypożyczyłem sobie taki będąc na wyspie Hainan.

  13. Moim zdaniem każdy musi sobie sam odpowiedzieć na czym mu zależy i co potrzebuje.
    Dla mnie przede wszystkim skuter nie zapewnia ruchu fizycznego.
    Rower czy to konwencjonalny, czy ze wspomaganiem elektrycznym zapewnia ruch.
    Na rowerze nie pracują tylko nogi, pracują również inne mięśnie. Np. odkąd zacząłem jeździć rowerem zauważyłem, że brzuszek mam mniejszy :). Na początku po 50 min. jazdy rowerem czułem mięśnie brzucha, co mnie zaskoczyło.
    A co do rowerów ze wspomaganiem elektrycznym to kiedyś czytałem test takiego roweru, gdzie osoba porównywała jazdę zwykłym rowerem oraz rowerem ze wspomaganiem. Wniosek był taki, że na przejechanie takiego samego dystansu na rowerze ze wspomaganiem zużyła ok. 1/3 energii, niż gdyby jechała zwykłym rowerem. Natomiast trzeba pamiętać, że nadal jest to rower, na którym trzeba pedałować, więc wiąże się to z wysiłkiem fizycznym, zmęczeniem, rozgrzaniem organizmu, przy wręcz spoceniem.
    Tak więc każdy musi się zastanowić na czym mu zależy.
    A w jeździe miejskiej bardziej liczy się płynność ruchu niż prędkość. Myślę, że rower zapewnia większą płynność niż pojazd, który porusza się tylko po ulicach.
    Pozdrawiam.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Kup Pomarańczową wolność finansową

 

Najnowszą książkę autorów bloga Fridomia i dołóż swoją cegiełkę do kupna mieszkania dla młodzieży opuszczającej domy dziecka. I Ty możesz pomóc.

 

Książkę kupisz klikając tutaj.